poniedziałek, 31 grudnia 2012

Nasz nowy "domownik". Ekspres Saeco Poemia

Nowy "domownik" - jest już z nami ponad trzy tygodnie, ale dopiero teraz dorobił się minisesji. Dopiero się uczymy go obsługiwać, ale różnica w smaku kawy jest :)

Saeco Poemia

niedziela, 30 grudnia 2012

Krzysztof Hołowczyc w "Piekle Dakaru"

Męski punkt widzenia czyli recenzja Łukasza

Naprawdę lubię "Hołka". To jeden z tych sportowców, który mimo znacznych osiągnięć i bezsprzecznego statusu "samca alfa" nie wpadł w celebrycką pułapkę. Okazji miał mnóstwo: był i czipsokradem z reklamy, i posłem na Sejm. Ale przede wszystkim pozostał lubiącym wyzwania rajdowcem.

Od ładnych kilku lat jego obsesją jest Dakar, najsłynniejszy długodystansowy rajd świata. Dwa tygodnie skakania po pustynnych wydmach, jazda po kilka-kilkanaście godzin dziennie, tysiące kilometrów. Tylko kierowca, pilot i notatki. Dla zaoszczędzenia czasu, sikanie do kombinezonu. Oto dakarowa rzeczywistość, którą Krzysztof Hołowczyc bez pudrowania opisuje w "Piekle Dakaru".

Książka jest rodzajem pamiętnika - rajdowiec opisuje każdy kolejny start, od debiutu w 2005 r. po pechowy 2012 (Hołowczyc prowadził w rajdzie, ale z powodu awarii spadł na 9. miejsce). Jak na dwukrotnego mistrza Europy przystało, "Hołek" nie jest fałszywie skromny. Z drugiej strony, zna swoje miejsce w szeregu - wprost odnosi się do swojego braku doświadczenia w rajdach terenowych i wsparcia, jakie najlepszym potrafią dać potężne, fabryczne zespoły. Bo Dakar to rajd niezwykle brutalny, wręcz niesprawiedliwy, w którym wielomiesięczny wysiłek zespołu i wielodniową mordęgę załogi może w minutę zniweczyć warta kilkanaście złotych uszczelka.

Wtedy jest złość na świat, zaklinanie, że nigdy więcej... i powrót na pustynię za rok. Książka naprawdę wciąga -  także dlatego, że Hołowczyc po prostu miał o czym pisać, bo każdy start przynosił masę nieprzewidzianych przygód. I tak też się to czyta: trochę jak pamiętnik, trochę jak opartą na faktach książkę przygodową. Jest tu klimat mocnego, męskiego przeżycia, poczucie celu, rywalizacja i oczywiście cała masa smakowitych anegdot.

Przyjemność z lektury dopełnia świetne, albumowe wydanie: kredowy papier i znakomite zdjęcia. Dla takiej jakości za rozsądną cenę jestem w stanie przeboleć pojawiające się tu i ówdzie logotypy sponsorów. Przełom 2012 i 2013 to idealny czas na "Piekło Dakaru". Kolejny rajd już na początku stycznia. Kibiców "Hołka" do czytania pewnie nikt nie musi namawiać; dla pozostałych to interesująca pozycja, przybliżająca świat chyba najbardziej ekstremalnego spośród sportów samochodowych.
 

niedziela, 4 listopada 2012

Poranne migawki z zaspanego Radomia

Dziś tylko kilka migawek z mojego ponurego miasta.


ul. Rwańska w Radomiu

ul. Rwańska w Radomiu

Ręcznie robione szczotki

Ręcznie robioną miotłę też można kupić
Ratusz w Radomiu

Nowe mieszkanie i nowy widok z okna


poniedziałek, 8 października 2012

"Życie towarzyskie w PRL" Cezarego Praska

Przeprowadzka, to koszmar organizacyjny i emocjonalny. Liczba gadżetów, które trzeba kupić do wyposażonego tylko w meble mieszkania jest olbrzymia. Te wszystkie widelce, płyny, pojemniki, gąbki, jedzenie. Można dostać zawrotu głowy. Ciągle przypominam sobie o kolejnych rzeczach, które są niezbędne i, które koniecznie musimy mieć. Ale chyba warto się odrobinę pomęczyć. Zastanawiacie się pewnie skąd się tu znalazło słowo „chyba”? Po 27 latach mieszkania z rodzicami, przeprowadzka nawet kilka kilometrów dalej, to ogromne wydarzenie.

A o czym dziś chcę napisać? O „Życiu towarzyskim w PRL”. Na fali oglądania w necie wszystkich serii serialu „Dom” sięgnęłam po książkę Cezarego Praska. I był to strzał w dziesiątkę. Polecam ją wszystkim, a w szczególności mieszkańcom mojego miasta.  Na 237 stronach można znaleźć wiele ciekawostek nie tylko, o tym jak imprezowało się w poprzednich dekadach, ale także dotyczących Radomia, w którym autor mieszkał do czasu swoich studiów w stolicy. W swojej książce wspomina m.in. jak chodził na stadion Radomiaka, czy może jeszcze wówczas Włókniarza, znajdujący się w pobliżu jego  „magistrackiego” bloku. Organizowano tam tzw. zabawy na dechach. Pamięta też, urządzoną jeszcze na pustym placu obok stadionu wystawę postępu rolniczego, na której obok traktorów  stały wypucowane krowy rekordzistki.

Lata młodości Praska, to także lodowisko na tyłach biurowca ZBM (Zarząd Budownictwa Miejskiego) przy ul. Skłodowskiej-Curie. Latem były tam korty tenisowe. Zbierało się na nich eleganckie towarzystwo. Zimą zamieniały się w równą taflę lodu, a snującym po lodzie czas umilały płynące z głośników piosenki: „Bo mój chłopak piłkę kopie”, „Trzej przyjaciele z boiska” czy „Wio koniku”. 

Autor parę słów poświęca kawiarni Teatralna (dziś jest to bardzo dobra restauracja), która była owocem zakazanym. Czasem tylko najzdolniejszych kolegów z jego klasy zabierał tam nauczyciel o nazwisku Małachowski. Na deptaku była też Dansingowa, mająca opinię dość podrzędnej. Gdy zaś szanowny pisarz trochę dorósł w Domu Kultury Zakładów Metalowych „Łucznik” otwarto ładnie i nowocześnie urządzoną Kameralną. To tam wraz z kolegami pozwalał sobie nawet na palenie papierosów. 

Bardzo lokalnie opisałam przeczytaną przeze mnie książkę, ale nie mogłam się powstrzymać. Bardzo mnie ucieszył fakt, że znalazły się tam wątki dotyczące mojego miasta. Nie zrażajcie się jednak. Z „Życia towarzyskiego PRL”, możemy się dowiedzieć jak bawiła się wówczas stolica, czego słuchano w radiu, gdzie jeżdżono na wakacje, co grano w kinach i jakie festiwale były najpopularniejsze.

Dobrej zabawy przy lekturze.

wtorek, 25 września 2012

"Polski hydraulik". Zaremba szwedzki mit obala

Dawno mnie tutaj nie było. Dlaczego? Chyba sama nie potrafię na to pytanie odpowiedzieć. W moim życiu nie było żadnych zawirowań, nie wyjechałam na bezludną wyspę. Chyba fakt, że kończy się lato spowodował, że wpadłam w małą apatię i energii wystarczało mi tylko na chodzenie do pracy. Muszę się z tego wydostać i poszukać ładu i składu.

Nie będę też ukrywać faktu, że nadal coraz mniej czytam, a recenzje książek są z założenia podstawą tego bloga. Może powinnam się zmusić do jednej czy drugiej lektury, przegryźć z tematem i problem przeminie? Inną możliwością jest zmiana charakteru bloga, pisanie na zupełnie inne tematy. Chociaż tak naprawdę nigdy nie ograniczałam się do samych recenzji.

Dziś zapraszam do przeczytania tekstu mojego narzeczonego. Poniższa książka sprawiła że inaczej zaczął postrzegać Szwedów.

Męski punkt widzenia czyli recenzja Łukasza

Kraje skandynawskie, a już w szczególności Szwecja, w naszych szerokościach geograficznych jawią się jako oazy spokoju i porządku, ich narody zaś – tworzące jedyne w swoim rodzaju, prawdziwie obywatelskie społeczności. Wszystkim, którzy mają o Szwedach podobne zdanie, polecam lekturę „Polskiego hydraulika” Macieja Zaremby. Książka otwiera oczy na wiele spraw, a autor wie, o czym pisze. Od ponad czterech dekad mieszka i działa w Szwecji.

Zaremba wychodzi od tytułowego polskiego pracownika sezonowego, płynnie przechodzi do absurdów szwedzkich służb imigracyjnych, poprzez samorządy i służbę zdrowia, na prawodawstwie kończąc. Rozliczne przykłady „upupiania” Bogu ducha winnych ludzi przez bezlitosny, sprowadzający wszystko i wszystkich do wspólnego mianownika system, nie raz i nie dwa każe czytelnikowi głęboko zastanowić się nie tyle nad ideą, co w ogóle sensem istnienia podobnych „państw opiekuńczych”.

Weźmy na przykład polskiego przedsiębiorcę budowlanego który splajtował po serii donosów ze strony związków zawodowych, bo płacił swym sezonowym pracownikom (głównie Polakom) stawki niższe, niż wziąłby szwedzki związkowiec. Że do związków nie należał, bo nie musiał, a Unia Europejska gwarantuje podobno możliwość konkurencji? Trudno. Albo opiekunkę osób starszych, zwolnioną z pracy za zaprzyjaźnianie się ze swoimi podopiecznymi. Bo to nieetyczne przecież. Przeszkadza w rzetelnym wykonywaniu pracy. O bandytach umieszczanych w psychiatrykach, ludziach rozstrojonych nerwowo wsadzanych do ciężkich więzień i masowych L-4 z powodu złego humoru w pracy nie wspomnę.

Osobnym problemem jest imigracja, temat delikatny – bo choć Szwedzi oficjalnie nic przeciwko nie mają, to ich podejście do napływowych jest cokolwiek specyficzne. Z książki wyłania się ich obraz jako ludzi może nie tyle nietolerancyjnych dla kulturowych odmienności, co po prostu nie wyobrażających sobie, że gdzieś na świecie można kultywować inny styl życia. W tym momencie przypomniała mi się autobiografia Zlatana Ibrahimovica, bądź co bądź – potomka imigrantów. On pisał o tym, używając dużo dosadniejszego języka.

Lektura „Polskiego hydraulika” niezawodnie zaprowadzi Was do momentu, w którym będziecie chcieli porąbać swoje meble z Ikei, zezłomować Saaby i napalić w piecu kryminałami Stiega Larssona. Owo szwedzkie państwo opiekuńcze jest bowiem w swej opiece tak równe i sprawiedliwe, że aż pozbawione czynnika ludzkiego, indywidualnego spojrzenia na ludzkie problemy. A potem przyjdzie refleksja, że w sumie to Szwedom trzeba trochę współczuć. Sami przyznają, że tu i ówdzie się nieco zapętlili, a pomysłów na przecięcie węzła brak. Choć książka jest miejscami ciężkawa, to przeczytać warto, bo dzięki niej zobaczycie, do czego prowadzi społeczna hiperpoprawność i docenicie dobre strony naszego „polskiego piekiełka”.

niedziela, 19 sierpnia 2012

Krokomierz. Profesjonalny sprzęt spacerowicza :)

Miejski Zarząd Dróg i Komunikacji w Radomiu podwyżką cen biletów zachęcił mnie do dłuższych spacerów. :) Zaopatrzyłam się więc w profesjonalny sprzęt - krokomierz. Dzisiejszy wynik - 8 km i ponad 11,4 tys. kroków. Oby tak każdego dnia.
 

czwartek, 16 sierpnia 2012

Nowa miłość do... kolorowych butów sportowych

27 lat. Myślałam, że w tym wieku człowiek ma już ukształtowane poglądy. A tu proszę, nie tylko marzy mi się tatuaż, o którym kilka lat temu bym nie pomyślała, nagle też "pokochałam" sportowe buty. Pierwszy raz w życiu kupiłam sobie oryginalne Nike. Szkoda, że ceny są poza moim codziennym budżetem i zanim sprawię sobie kolejną parę, będę musiała to mocno przemyśleć.

Poniżej kilka fotek, które znalazłam w necie. Piękne.













wtorek, 7 sierpnia 2012

Allison Schotch „Jillian Westfield wyszła za mąż”

Oglądaliście film „Ile waży końca trojański?” Juliusza Machulskiego? Na podobnym koncepcie oparta jest książka Allison Winn Schotch „Jillian Westfiled wyszła za mąż”. Tytułowa bohaterka jest nieszczęśliwą matką i żoną. Ma pretensje do męża, że namówił ją do tego, aby rzuciła pracę i zajęła się wychowaniem ich córki. Z sentymentem wspomina czasy, gdy robiła karierę w agencji reklamowej, a jej narzeczonym był młody, przystojny i niespełniony pisarz. Los daje jej jednak szansę, aby wrócić do tych lat chmurnych i durnych. Jest szczęśliwa, że może jeszcze raz zdecydować kogo wybrać na swojego męża. Jaka będzie jej decyzja?

Książkę czytałam z naprawdę dużą przyjemnością. Na „kilka chwil” pozwoliła mi się oderwać od codzienności. Jest bardzo sprawnie napisana, ale niestety też mało skomplikowana i do bólu przewidywalna. Stworzona z myślą o tym, aby spędzać z nią ciepłe letnie popołudnia lub chłodne, zimowe wieczory. Jillian oraz pozostałe postaci to sympatyczni ludzie, można ich polubić, ale nie są to złożone, szekspirowskie charaktery. 

Powieść „Jillian Westfield wyszła za mąż” kupiłam w Empiku za 15 zł, to był dobra decyzja.

poniedziałek, 9 lipca 2012

Joanna Przetakiewicz, moja ikona stylu...

Zabrałam się za czytanie kilku książek, a tak naprawdę żadnej nie poświęcam swojej uwagi. Dlatego dziś post z innej bajki. 

Odkąd w mediach pojawia się Joanna Przetakiewicz jestem nią zaciekawiona. Według mnie, żadna kobieta w Polsce nie ma takiego wyczucia stylu i urody. Chciałabym w jej wieku wyglądać chociaż w połowie tak dobrze. 

Dziś przeglądałam bloga lamaniabyjoanna.eu i "ukradłam" kilka fotek. Mam nadzieję, że nie łamię tym prawa, a sama zainteresowana nie miałaby pretensji.










wtorek, 3 lipca 2012

"Tak sobie myślę...". Pamiętnik czasu choroby

Gdy przed laty przeczytałam książkę „Stuhrowie. Historie rodzinne” wiedziałam, że jej autor i senior rodu zarazem, ma lekkie pióro. Jak tylko na rynku ukazał się pamiętnik pana Jerzego, „Tak sobie myślę…” wiedziałam - muszę go przeczytać. I chociaż zdawałam sobie sprawę, że powstawał w czasie ciężkiej choroby, to nie interesowały mnie ciekawostki z życia prywatnego pisarza. Spragniona byłam spotkania z mądrym człowiekiem, który chce podzielić się ze mną swoimi przemyśleniami w jednym z najtrudniejszych momentów swojego istnienia. Rak jest wyłącznie w tle. Tylko niekiedy staje się inspiracją wpisów.

Pamiętnik otrzymał od córki, aby jego refleksje nie umknęły w otchłań niepamięci. Na ponad dwustu stronach dzieli się z czytelnikami refleksjami na temat polityki, wydarzeń sportowych, sporo pisze o swoich znajomych, studentach. Najwięcej uwagi poświęca jednak kulturze. Wspomina swoją karierę, ocenia współczesnych twórców, reżyserów, aktorów. W sądach jest często wyjątkowo krytyczny. Wiele negatywnych słów "wypowiada" w kierunku krytyków filmowych i teatralnych. Zarzuca im brak przygotowania do praca, mało merytoryczne teksty i tchórzliwość. Chwilami można odnieść wrażenie, że wywyższa się ponad innych, zachowuje jak jedyny sprawiedliwy. Może to przeszkadzać. Ale zdaję sobie sprawę, że człowiek z takim doświadczeniem życiowym, wiedzą i pozycją ma prawo do tak radykalnych poglądów.

Jego jaskrawe wypowiedzi stoją w kontraście z wizerunkiem Jerzego Stuhra, który znamy z filmów i przekazów medialnych. Tam jest często komikiem, miłym, dojrzałym panem. Taki pocieszny wujek. Zaskakujące jest, jak zmienia się ton jego wypowiedzi, gdy pisze o swoich bliskich, żonie, dzieciach i nienarodzonej jeszcze wnuczce. Jej pojawienie się na świecie i koniec intensywnego leczenia daje nadzieje na lepsze. Kończy też zarazem tę niezwykłą rozmowę Jerzego Stuhra z czytelnikami.

PS Znamienne jest, że jeden z akapitów poświęca Magdzie Prokopowicz, która niedawno zmarła na raka. Tej pięknej, energicznej i pozytywnej kobiecie się nie udało. Jerzy Stuhr żyje. Nie wierzę w przeznaczenie. Zdrowie i choroba to loteria. Cieszę się, że na razie trafiam swoją szóstkę.

PS 2 Książka jest bardzo ładnie i starannie wydana, w grubej oprawie. Zwiększa to przyjemność  z czytania. W Matrasie, w promocji kupiłam ją za 30 zł.

Zdjęcie pochodzi ze strony gazeta.pl

niedziela, 1 lipca 2012

„Niedźwiedź Wojtek”, niezwykły, futrzasy żołnierz

Męski punkt widzenia czyli recenzja Łukasza

Tylko Polacy mogli mieć na tyle ułańskiej fantazji, by podczas wojny wziąć sobie na wychowanie małego syryjskiego niedźwiedzia, poić go piwem, zabierać na potańcówki i jeszcze przysposobić do roli żołnierza. Taki wniosek nasuwa mi się po przeczytaniu książki Ailleen Orr pod wszystko mówiącym tytułem "Niedźwiedź Wojtek". Jak łatwo się domyśleć, opowiada ona historię słynnego misia, który jako pełnoprawny członek armii Andersa brał udział w bitwie pod Monte Cassino. Dodajmy, że uczynił to z własnej woli.

Rodzina autorki mieszkała w pobliżu polskiego obozu wojskowego Winfield, gdzie stacjonowali zdemobilizowani żołnierze. Wojtka znała z opowieści dziadka Jima Little'a, jednego ze szkockich przyjaciół misia, a osobiście spotkała się z nim jako ośmioletnia dziewczynka już w czasach, kiedy futrzasty kombatant mieszkał w zoo w Edynburgu. Tak narodził się jej sentyment dla zwierzęcia, którego pamięć postanowiła uhonorować pomnikiem. Przy okazji spisała opowieści o zwierzęciu i jego niezwykłych losach w niniejszej książce.

Mimo, że traktujący o bardzo trudnych czasach i mający kilka słabszych momentów (które przypominają, że autorka jest księgową, nie pisarką), "Niedźwiedź Wojtek" to w sumie bardzo ciepła opowieść o przyjaźni człowieka i zwierzęcia. Mały miś został wykupiony od tragicznego, cyrkowego losu za puszkę konserw. Oddano go pod opiekę kaprala Piotra Prendysa. On i inni żołnierze wychowali go i zastąpili mu rodzinę do tego stopnia, że nawet zakładając, iż spora część opowieści o niezwykłych wyczynach niedźwiedzia może być podkoloryzowana, nieustannie byłem pod ogromnym wrażeniem opisywanych w książce anegdot.

Dowiadujemy się, że dorosłego niedźwiedzia puszczano wolno, by poruszał się samopas po żołnierskim obozie, pozwalano mu wdawać się w udawane zapasy z ludźmi. Uwielbiał on też prysznice, a jednym z jego przysmaków były... zapalone papierosy. Nocami Wojtek lubił przytulać się do któregoś z żołnierzy tak, jak robią to pluszowe maskotki, nie dzikie niedźwiedzie. Orr zwraca uwagę, że od początku wychowywany był i traktowany nie jak zwierzę ani człowiek, lecz po prostu żołnierz. Być może stąd wzięła się jego niezwykła komitywa z wojakami Andersa oraz legendarny już udział w kampanii pod Monte Cassino.

Kiedy byłem dzieckiem i pierwszy raz usłyszałem o Wojtku, wyobrażałem sobie wściekłego niedźwiedzia tratującego i rozszarpującego przerażonych hitlerowców. W praktyce rola misia nie była aż tak efektowna – nosił on bowiem pociski dla polskich artylerzystów. Ale był też ukochaną maskotką i dobrym duchem polskich żołnierzy, którzy - przymusowo oddzieleni od rodzin - na niego przelali całą swoją miłość i troskę. Historie opisane w tej książce, choć fragmentaryczne, są na tyle niezwykłe, że choćby dla nich warto się zapoznać z „Niedźwiedziem Wojtkiem”. To kolejny dowód na to, że Polak potrafi, i nawet udomowienie ogromnego zwierzęcia nie jest dla niego zadaniem nie do wykonania.

środa, 27 czerwca 2012

Mariusz Szczygieł wie gdzie można zrobić raj

Mariusz Szczygieł kolejną książkę o Czechach napisał z wielkiej miłości do tego kraju i jego mieszkańców. Jego fascynacja, fascynuje mnie tak bardzo, że nie mogłam nie przeczytać „Zrób sobie raj”.

Przez pierwsze strony byłam lekturą trochę zawiedziona. Porównywałam ją do reportażu „Gottland”, który wyjątkowo przypadł mi do gustu i na tym blogu pisałam o nim w samych superlatywach. Jednak im dalej w las, tym było ciekawej. „Zrób sobie raj” to książka o współczesnych Czechach. Opowieść o narodzie, który potrafi się cieszyć z życia i odganiać zbędne smutki. 

Mariusza Szczygło chyba najbardziej fascynuje ateizm naszych sąsiadów. Zadaje im wprost pytanie „Jak się państwu żyje bez Boga?” i otrzymuje wiele interesujących odpowiedzi. Udaje mu się też usłyszeć coś o Polakach, jako ludziach uwięzionych w bezmyślnej, religijnej tradycji. Chwilami książka to rodzaj lustra, w którym możemy odbić naszą katolicką zabobonność. Dużo uwagi poświęca wizycie Benedykta XVI, który jest dla Czechów tylko i aż przywódcą innego państwa. Gdy przyjeżdża do ich kraju, nie witają go na ulicach - wręcz przeciwnie - niektórzy nawet protestują. W reportażu jest bardzo ciekawy rozdział poświęcony rzeźbiarzowi, Davidowi Černie, którego twórczość w naszej przestrzeni publicznej zapewne nigdy by nie zaistniała. Dlaczego? Bo dla Polaków byłaby zbyt obrazoburcza. 

Mnie szczególnie zainteresował temat pochówków, do których Czesi mają coraz „luźniejszy” stosunek. Zdarza się tam bowiem, że rodzina nie odbiera urn z krematoriów, nie chce brać udziału w uroczystości wstawienia prochów do kolumbarium lub w ogóle nie urządza pogrzebu. Często ludzie zanim odejdą z tego świata proszą w swej ostatniej woli, aby nie urządzać im wystawnej stypy, nie przygotowywać żadnych uroczystości. Jest to dowód na to, że cieszą się życiem. Szkoda im czasu na zamartwianie się tym, co stanie się z ich prochami. 

Muszę przyznać, że wyłaniający się z reportażu Szczygła obraz naszych sąsiadów bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Chętnie poznam kiedyś jakiegoś Czecha. Czuję, że na pewno znalazłam bym z nim wspólny język, bo światopoglądowo jestem do tego narodu bardzo podobna.

poniedziałek, 11 czerwca 2012

Liryczna "Pasja według św. Hanki" Anny Janko

Dostałam kiedyś w prezencie książkę „Dziewczyna z zapałkami”. Byłam wtedy kilka lat młodsza, na pewno trochę głupsza i powieść Anny Janko nie przypadła mi do gustu. Nieprzeczytana, znalazła swoje stałe miejsce na półce. Niedawno także jako podarunek otrzymałam „Pasję według św. Hanki”, najnowsze dziecko tej samej autorki. Tym razem lekturę ukończyłam i jestem z niej bardzo zadowolona. Zachwyciła mnie szczególnie swoją poetyką. Chwilami wydawało mi się, że czytam wiersz zapisany prozą. Janko bawi się słowami, ma nad nimi władzę. Kreuje swoje światy, w które musimy się powoli wgryźć. Ale gdy się już do nich dostaniemy, uczucie przypomina błogie nasycenie. Jest to prawdziwa uczta dla zmysłów. 

Kim jest główna bohaterka? Hanka zbliża się czterdziestki, ma dwoje dzieci i dusi się w małżeństwie. Gdy myśli, że może być już tylko gorzej, na jej drodze staje Mat. Między dwojgiem dojrzałych ludzi rodzi się olbrzymia fascynacja, namiętność, ale też poczucie winy i niespełnienie. Ona cały czas jest rozdarta pomiędzy dotychczasowym życiem, bezpieczną przystanią, a nową miłością. Nie wie, w którym kierunku powinna pójść. Jako od dojrzałej kobiety wymagamy od niej racjonalnego myślenia. Hanka jest jednak bardzo chaotyczna, co chwilę zmienia decyzję. Rzuca się raz w ramiona Mata, raz w ramiona męża. Kogo wybierze?

Zgadzam się ze słowami, które przeczytałam w materiałach promocyjnych: „Autorka opisuje z przenikliwością, niezwykłą dynamiką, dramat miłości i udowadnia, że polszczyzna jest w stanie unieść temat erotyki i seksu.” Dlatego w trakcie czytania na pewno nie można się nudzić. Mocnych scen nie brakuje, ale są one prawie zawsze bardzo liryczne. „Pasja według św. Hanki” nie jest więc lekturą dla osób ceniących w powieściach twardy realizm. One na pewno zmęczą się czytaniem opisów wewnętrznych przeżyć głównej bohaterki.

niedziela, 10 czerwca 2012

Saga o Mordimerze Madderdinie Jacka Piekary

Męski punkt widzenia czyli recenzja Łukasza

Jacek Piekara to jeden z tych polskich fantastów, których cenię najbardziej, a ich twórczość najbardziej do mnie trafia. Sztandarowym przykładem jest tak zwany „cykl inkwizytorski”. To seria książek o Mordimerze Madderdinie, licencjonowanym inkwizytorze Jego Ekscelencji, Biskupa Hez-Hezronu. Składa się on z ośmiu tomów opowiadań przybliżających nam alternatywny świat średniowiecza.

Piekara na dzień dobry pokazuje, że nie brakuje mu wyobraźni do kreowania tła akcji. W świecie Mordimera Jezus nie umarł na krzyżu, ale zstąpił z niego, dobył płonącego miecza i surowo ukarał wszystkich, którzy w Niego nie uwierzyli. Wiary w tym świecie strzeże Święte Officjum, bez wytchnienia tropiące i obchodzące się bez litości z odstępcami od wiary w Boga: czarownikami, heretykami czy demonologami. Choć Madderdin widzi to inaczej. W jego oczach zadaniem inkwizytora nie jest odebranie grzesznikowi życia, ale doprowadzenie do tego, by w oczyszczającym ogniu płonącego stosu odnalazł Bożą miłość i z serca dziękował za zadane mu cierpienia, które pozwoliły mu ocalić nieśmiertelną duszę.

Kolejne tomy cyklu pokazują inkwizytora na różnych etapach kariery: jako młodego, świeżo upieczonego adepta Akademii, który odbiera pierwsze przydziały na prowincji (seria „Ja, Inkwizytor”) lub doświadczonego wyjadacza i zaufanego samego biskupa Hez-Hezronu („Sługa Boży”, „Młot na czarownice”, „Miecz aniołów”, „Łowcy dusz”). Powstała także powieść „Płomień i krzyż”, opowiadająca o dzieciństwie przyszłego pogromcy demonów.

Opowiadania, mimo iż w pewnym stopniu schematyczne, są wciągające, dynamiczne, kuszą czytelnika świetnie przedstawionym światem i wyrazistymi postaciami. Największym magnesem jest tu oczywiście sam Mordimer, człowiek o żelaznych zasadach i niezłomnym poczuciu obowiązku, a przy tym oportunista, trochę hulaka, topiący w alkoholu i ramionach kurtyzan trudy inkwizytorskiej pracy. Bo ludzi w czarnych płaszczach ze złamanym krzyżem boi się, ale niekoniecznie darzy szacunkiem. Dlatego Mordimer musi otaczać się kompanią wątpliwych przyjemniaczków, wśród których są zabijaka Kostuch i bliźniacy-nekrofile, potrafiący jak nikt inny używać łuków i kusz.

Przedstawione w historiach o inkwizytorze intrygi nie zamykają się w „sąsiedzkich” kręgach małych miasteczek. Nierzadko sięgają szczytów władzy świeckiej i kościelnej. Mordimer walczy więc i z opętanymi przez diabła żebrakami, i okrutnymi baronami, biskupami i wójtami. Jak sam twierdzi – w obliczu grzechu wszyscy są równi. Podobnymi morałami inkwizytor raczy nas często i gęsto, a jego przemyślenia dostarczają czytelnikowi materiału zarówno do uśmiechu, jak i zastanowienia. I takie też są opowiadania o Mordimerze Madderdinie: czasem zabawne, czasem klimatyczne czy wręcz straszne, ale nigdy – nużące. Pod warunkiem posiadania zdrowego dystansu do otaczającego nas świata.

poniedziałek, 4 czerwca 2012

"Nie zostawiaj mnie" Grażyny Jeromin-Gałuszki

I znalazłam sposób na krótkotrwałą awersję do czytania. Wystarczyła dobra... książka i "choroba" znikła z dnia na dzień. Lekiem na całe zło okazała się powieść Grażyny Jeromin-Gałuszki "Nie zostawiaj mnie". Do lektury zachęcił mnie przede wszystkim fakt, że autorka urodziła się i mieszka w Sosnowicy, niewielkiej wsi niedaleko Radomia. Jest też współwłaścicielką księgarni w moim mieście, a jej debiutancka powieść "Złote nietoperze" otrzymała pierwszą nagrodę w konkursie literackim "Kolory życia". 

"Nie zostawiaj mnie" zaskoczyło mnie tym, że można stworzyć tak bogaty świat opisując życie zwykłych ludzi, sąsiadów z pobliskiej kamienicy. Fryderyka, Małgorzata i Aleksander są w swej "szarości" bajecznie barwnymi postaciami.

Dodać muszę, że zawsze z dużą przyjemnością czytam książki Wydawnictwa Literackiego, które dba o to, aby okładka była dopieszczona w każdym szczególe. Nie zawsze zgadzam się z doborem zdjęcia, motywu przewodniego, ale graficznie są rewelacyjnie zrobione. 

Dziś wyjątkowo nie będę recenzować wspomnianej książki. Polecam tekst, który znajduje się w tym linku.