Męski punkt widzenia czyli recenzja Łukasza...
Trakt Kołymski to licząca ponad 2000 kilometrów droga łącząca Rosję z jednym z jej najdalej wysuniętych na północ regionów – Kołymą. To region, gdzie diabeł mówi „dobranoc”, pijany kierowca jest nie tylko normą, ale i koniecznością, a obok siebie żyją byli więźniowie polityczni i oficerowie bezpieki. Ten właśnie region zwiedził i opisał Jacek Hugo-Bader w książce-reportażu „Dzienniki kołymskie”. Kolejnym z serii wydawnictwa „Czarne”.
W czasach stalinowskich Kołyma była królestwem gułagów, a do tego jest „złotym sercem Rosji”, miejscem, gdzie cenny metal wydobywa się dosłownie gołymi rękoma. Ale trzeba być przygotowanym na ciężką walkę z przyrodą, bo rozpiętość temperatur przekracza 100 stopni Celsjusza, a zimą w niektórych miejscach notowano niewyobrażalne -70 stopni. Nikomu w Rosji specjalnie więc nie zależy na rozwoju tego regionu – liczy się raczej to, co można z niego wydobyć. A mimo to są ludzie, którzy chcą tam żyć.
Bohaterowie, których spotyka autor, są niby zupełnie różni. Jest miejscowy „baron” kontrolujący wydobycie złotego kruszcu. Są poprzetrącani życiowo byli łagiernicy, którzy nie byli w stanie odnaleźć się nigdzie indziej. Wojskowi, szukający celu w życiu. Zwykli, prości ludzie, którzy z niewiadomych przyczyn znaleźli spokój i właśnie zbudowali sobie swoje małe, bezpieczne światy – z dala od pędzącego rytmu rozwijających się wielkich miast.
Kołyma z „Dzienników” to taka stereotypowa Rosja w pigułce. Ludzie są prości, trochę zabobonni. Króluje kolesiostwo, kombinatorstwo, a wątroba puchnie od spożywanego alkoholu. Ot, rosyjska kultura biesiadowania. W poszczególnych rozdziałach Hugo-Bader opisuje kolejne „przystanki” w których zatrzymywał się w podróży. Każdy przystanek to kolejni bohaterowie, kolejne opowieści. A im dalej na Wschód, tym bardziej wehikuł czasu przyspiesza. I zabiera nas coraz dalej w przeszłość.
To powinna być przygnębiająca książka, bo za każdą historią idzie jakaś tragedia, gułag, rozdzielona rodzina, bieda. Nie jest, za sprawą bohaterów, absolutnie pogodzonymi z realiami życia „poza światem”, na swój sposób kochających swoją przedziwną ojczyznę. Gdzieś tam miałem co prawda wrażenie, że pod koniec swojej podróży sam autor był już trochę zmęczony Kołymą, bo pierwsze 600 kilometrów „zajęło mu” tyle samo miejsca, co pozostałe 1500. Ale jak tu się nie zmęczyć, gdy każdy rozmówca swoją opowieść niezawodnie zaczyna od... otwarcia butelki?