środa, 13 lutego 2013

"Śród żywych duchów" Małgorzaty Szejnert

Reportaż "Śród żywych duchów" Małgorzata Szejnert ukończyła na przełomie lat 1989 i 1990. Niestety nie mógł się wtedy ukazać w Polsce w legalnym wydawnictwie. Książka wyszła w Londynie i tylko cześć niewielkiego nakładu trafiła do kraju. Już wtedy docenili ją krytycy. Nie było jednak wówczas czasu na rozdrapywanie ran z powojennych lat. Budowano demokrację. Ale jak pisze sama autorka, z czasem otwierano archiwa, naukowcy odkrywali zbrodnie komunistyczne i zaczynali głośno mówić o tym, co działo się w drugiej połowie lat 40 i na początku lat 50. 

Szejnert zastanawiała się czy wznowienie "Śród żywych duchów" ma sens. Kto będzie chciał jeszcze czytać tekst, który stracił na swojej aktualności. Na szczęście znaleźli się wokół niej mądrzy ludzie i przekonali do tej decyzji. Dzięki jej reportażowi wiemy jak trudno było wtedy rozmawiać o przeszłości, gdy wszyscy wkoło milczeli, a wiele lat wcześniej przy pomocy terroru zacierano pamięć. Zmieniono tylko jeden fragment - aneks ze spisem straconych. Stary obejmował dwieście osiemdziesiąt trzy nazwiska, nowy dwieście trzydzieści dziewięć. Ta radykalna różnica, to dowód na to jak niewiele jak niepewna jest historia najnowsza.

Książka ma formę dziennika ze śledztwa dziennikarskiego, jakie autorka prowadziła pod koniec lat 80. Chciała wiedzieć, co działo się z więźniami politycznymi straconymi na Rakowieckiej w latach 1944-1956. Ofiarami byli wtedy najczęściej ci, którzy nie podobali się systemowi, bo należeli do przedwojennej kadry oficerskiej, walczyli w Powstaniu Warszawskim, o których wiadomo było, że nie będą się godzić na kolejną okupację. Ich zwłoki grzebano w tajemnicy przed rodzinami. Podobnie działo się z ciałami tych, których śmiertelnie pobito, wpisując potem do aktu zgonu fałszywą przyczynę śmierci. Aby dojść do prawdy, niczym prawdziwy detektyw analizowała zebrane przez siebie informacje, rozmawiała ze świadkami, kojarzyła fakty, wyciągała wnioski ze strzępków wspomnień, przeglądała grube teczki z dokumentami. Oczywiście niemożliwe było, aby wtedy wszystkie tajemnice udało się jej rozwiązać. Jak powszechnie wiadomo, nigdy nie będzie to możliwe. 

Małgorzatę Szejnert szczególnie interesowało pole przy cmentarzu na Służewie, gdzie grzebano ludzi zabitych w więzieniu mokotowskim. Próbowała dokładnie ustalić miejsce ich pochówku i liczbę. Wiele równań z niewiadomymi udało się jej chyba jako pierwszej rozwiązać. Sporo uwagi poświęciła również tzw. "Łączce" na Wojskowych Powązkach. W kwaterze "Ł" także powstawały doły dla skazanych. Reportaż Szejnert to nie tylko historyczne fakty. Autorka nie zapomina o ludziach. Losy tych co ginęli i ich rodzin napawają przerażeniem. Żyli nie tylko w terrorze, ale też niekiedy na granicy ubóstwa. Czasem poszukiwania bliskich zamieniały się w obłęd jak np. w przypadku Macieja Chajęckiego, który chciał odnaleźć ojca Bronisława.

"Śród żywych duchów", to lektura obowiązkowa. Dzięki takim książkom nasza pamięć jest wciąż żywa. Może moje słowa zabrzmiały bardzo patetycznie, ale takie są adekwatne. Dawno żaden tekst nie zmusił mnie do tylu refleksji nad powojenną schizofreniczną historią Polski. Skąd brało się tyle zła?  

środa, 6 lutego 2013

Długie i mocne "Listy miłości" Marii Nurowskiej

Nigdy nie przepadałam za powieściami epistolarnymi. Uważałam formę za bardzo ograniczającą dla autora. Bohater piszący listy ma przecież ograniczoną wiedzę o świecie. Nie może być narratorem wszechwiedzącym. Po lekturze "Listów miłości" Marii Nurowskiej dostrzegłam plusy tego gatunku, których wcześniej zupełnie nie dostrzegałam. Listy (zakładając oczywiście, że są zupełnie szczere) pozwalają nam przecież najlepiej poznać bohatera, jego wewnętrzny świat, motywacje, uczucia. Szczególnie w listach pisanych do ukochanej osoby zdradza on swoje sekrety, emocje, dręczące go "strachy".

"Listy miłości" pisze dziewiętnastoletnia Żydówka Elżbieta Elsner. Aby uchronić siebie i ojca od śmierci głodowej w getcie, decyduje się na prostytucję. Jeden z klientów domu publicznego, wysoki rangą esesman, załatwia jej kenkartę i organizuje ucieczkę na aryjską stronę. Już jako Krystyna Chylińska, za sprawą przypadku trafia do mieszkania doktora Korzeckiego. Pomiędzy dziewczyną a polskim lekarzem, późniejszym adresatem niewysłanych listów, rodzi się uczucie, które dla obojga do łatwych nie należy.  

Nowa rodzina, związek z ukochanym mężczyzną i już godziwa praca tłumaczki – można by pomyśleć, że to powinna zagwarantować Krystynie satysfakcję i spokój. Tyle że wojenna trauma wciąż nie daje o sobie zapomnieć. Kobieta boi się, że zostanie rozpoznana. I tak też się staje. Nieoczekiwanie pojawia się ten drugi – niczym upiorny cień z getta. Szantażuję i zmuszą kobietę to potajemnych spotkań. Chociaż nie jest mu obojętna, traktują ją jak luksusową prostytutkę. 

Od "Listów miłości" trudno się oderwać. Gdy zacznie się czytać, nie można ich odłożyć na półkę. Trzeba je jak najszybciej skończyć. Dlaczego? Życie głównej bohaterki zmienia się jak w kalejdoskopie. Wciąż coś staje jej na drodze. Jakaś przeszkoda, którą w musi pokonać. I za każdym razem wychodzi z opresji cała. Jednak ta liczba nieszczęść z czasem budzi nasze podejrzenia, wydaje się nieprawdopodobna. Bo czy jedna osoba może mieć w życiu takiego pecha, a zarazem spadać zawsze na cztery łapy? Wiem, że wojenne i powojenne losy ludzi były często tak niezwykłe, że na ich podstawie można byłoby napisać kilka filmowych scenariuszy. W książce Nurowskiej zaskakuje jednak fakt, że Krystyna mimo wszystko wychodzi na prostą i nie zostawia to w jej psychice większego uszczerbku

W powieści jest sporo mocnych scen erotycznych. Na forach internetowych przeczytałam kilka opinii, że są one zbędne i autorka niepotrzebnie epatuje seksualnością. Nie zgodzę się z tymi komentarzami. Nadają one odowiednich barw życiu pani Korzeckiej. Nurowska nie udaje, że jej bohaterka karmi się tylko wzniosłymi słowami i przeżywa rozterki miłosne. Jest człowiekiem z krwi i kości a seksualność, to część jej życia.

poniedziałek, 4 lutego 2013

Nocny Maraton Filmowy. "Drogówka" kontra "Sęp"

Męski punkt widzenia czyli recenzja Łukasza


Polskie kino mocno rozpoczęło 2013 rok. "Drogówka" i "Sęp", to kandydaci do miana ulubieńców widzów, a przecież mamy dopiero luty. Obie produkcje, mają swoje momenty, a przy tym są zupełnie różne. Obejrzenie ich w jeden wieczór  sprawiło, że spojrzałem na nie w całkiem inny sposób, niż gdybym widział je oddzielnie.

Specjalista od kina trudnego

Na pierwszy ogień najnowszy film Wojtka Smarzowskiego, dyżurnego specjalisty od kina trudnego, realistycznego i brudnego. "Drogówka" to opowieść o mocno stereotypowych policjantach tytułowego wydziału (główne role zagrali: Lubos, Dorociński, Dziędziel, Braciak, Topa i Jakubik). Król, Banaś, Petrycki i reszta biorą łapówki, cwaniakują, nie wylewają za kołnierz i są częstymi gośćmi domów publicznych. No do teatru to się z nimi nie pójdzie.

Film jest bardzo naturalistyczny i dosłowny. Bohaterowie są narysowani grubą kreską, akcja i montaż – dynamiczne, a cały świat szary i brudny. Taki codzienny. Język też jest niewybredny, ale nie ma co ukrywać że taki właśnie licealno-falliczny humor króluje wszędzie tam, gdzie pracują sami faceci. Akcja zasadniczo dzieli się na dwie części. Najpierw jest śmiesznie, mnóstwo ciętych ripost i anegdot. Potem zaczyna się sensacja: morderstwo i przekręt na wysokim szczeblu, w który zostaje wplątany prosty sierżant Król (genialny Topa).

Ogląda się to z przyjemnością, bo wszystkie sceny akcji zostały genialnie nakręcone. Ucieczka po dachach, uliczne pościgi - mocno wieje Zachodem, a przy tym jest dwa razy bardziej realistycznie. I wciąga: dwie godziny znikają nie wiadomo gdzie i kiedy. Oczywiście jak to u Smarzowskiego nie ma tu prostego zakończenia. Jest za to kolejny umysłowy gwałt i dwuznaczność, jaką "Drogówka" zostawia po seansie. Cały czas zastanawia mnie, czy nie byłoby lepiej, gdyby reżyser w 100 proc. skupił się na mikroświecie drogówki, ignorując wątki spiskowo-sensacyjne. Trzeba ocenić samemu.



 

W amerykańskim stylu

W "Sępie" o rezygnacji z sensacji mowy nie ma, bo to JEST sensacja. Że na plakatach napisane jest: thriller? Plakat kłamie. To film akcji w BARDZO AMERYKAŃSKIM stylu. U nas się tak sensacji nie robi, z przerysowanymi złymi i genialnymi dobrymi bohaterami. Tytułowy Sęp, czyli komisarz Wolin (Żebrowski) jest trochę astrofizykiem, trochę filozofem, śledczym, a do tego umie się bić i świetnie strzela. Realizmu w nim za grosz, ale czy komuś kiedyś przeszkadzał Steven Seagal albo Bruce Willis? No właśnie.

W odróżnieniu od kręconej komórką "Drogówki", "Sęp" jest sfilmowany tak idealnie, że aż kłuje w oczy. Amerykanie to lubią: gładkie ujęcia, piękni bohaterowie i intryga bardziej efektowna niż tajemnicza, bo po kwadransie już wiadomo, kto dobry a kto zły. "Skład" aktorski na papierze mocny, ale okazuje się, że z pustego i Olbrychski nie naleje. Bohaterowie są, niestety, płascy, jednowymiarowi i dość drętwi (Małaszyński jest tak sztuczny, że aż irytujący). Przynajmniej drużynę zła ciągnie do przodu Mirosław Baka.

Potencjał w tej historii może i jest, ale "Sępa" opowiedziano strasznie po łebkach. Nie wiadomo kto, gdzie, z kim i po co. Wolina nawet nie mamy kiedy polubić – wiemy tylko, że ma kota i zadaje głupie pytania. Jego "romans" z mistrzynią kick-boxingu (Przybylska) bierze się w zasadzie z niczego i jest do niczego. Nawet wątek chorego chłopca ni cholery nie chce ruszyć za serce. Może dlatego, że temu kluczowemu, jak się okazuje, elementowi fabuły, poświęcono może dziesięć minut.

Bezlitosny patos

Cała reszta to sceny akcji i przede wszystkim "house'owa" tablica Sępa, na której nasz bohater (przy akompaniamencie irytująco głośnej muzyki) w kółko kreśli równania, rozpracowując szajkę. No i dlaczego zakończenie musi być tak absolutnie, nieznośnie patetyczne? Litości - nie da się przez dwie godziny karmić widza hamburgerami, by na koniec odwołać się do wyższych uczuć i liczyć na efekt inny, niż wzruszenie ramionami.

Nie, żebym wszystko wyrzucał do kosza. To solidnie zrobiona sensacja. Ale taka amerykańska, powierzchowna i bez głębi. Jeśli ktoś szuka wrażeń i lubi takie kino, śmiało. Z drugiej strony, w "Drogówce" i sensacji jest więcej, i fabuła ciekawsza, a głębi bohaterów nawet nie ma co porównywać. Na Smarzowskiego poszedłbym jeszcze raz do kina. „Sępa” obejrzałbym, ale wieczorem w telewizji. Ot, subtelna różnica.