poniedziałek, 4 lutego 2013

Nocny Maraton Filmowy. "Drogówka" kontra "Sęp"

Męski punkt widzenia czyli recenzja Łukasza


Polskie kino mocno rozpoczęło 2013 rok. "Drogówka" i "Sęp", to kandydaci do miana ulubieńców widzów, a przecież mamy dopiero luty. Obie produkcje, mają swoje momenty, a przy tym są zupełnie różne. Obejrzenie ich w jeden wieczór  sprawiło, że spojrzałem na nie w całkiem inny sposób, niż gdybym widział je oddzielnie.

Specjalista od kina trudnego

Na pierwszy ogień najnowszy film Wojtka Smarzowskiego, dyżurnego specjalisty od kina trudnego, realistycznego i brudnego. "Drogówka" to opowieść o mocno stereotypowych policjantach tytułowego wydziału (główne role zagrali: Lubos, Dorociński, Dziędziel, Braciak, Topa i Jakubik). Król, Banaś, Petrycki i reszta biorą łapówki, cwaniakują, nie wylewają za kołnierz i są częstymi gośćmi domów publicznych. No do teatru to się z nimi nie pójdzie.

Film jest bardzo naturalistyczny i dosłowny. Bohaterowie są narysowani grubą kreską, akcja i montaż – dynamiczne, a cały świat szary i brudny. Taki codzienny. Język też jest niewybredny, ale nie ma co ukrywać że taki właśnie licealno-falliczny humor króluje wszędzie tam, gdzie pracują sami faceci. Akcja zasadniczo dzieli się na dwie części. Najpierw jest śmiesznie, mnóstwo ciętych ripost i anegdot. Potem zaczyna się sensacja: morderstwo i przekręt na wysokim szczeblu, w który zostaje wplątany prosty sierżant Król (genialny Topa).

Ogląda się to z przyjemnością, bo wszystkie sceny akcji zostały genialnie nakręcone. Ucieczka po dachach, uliczne pościgi - mocno wieje Zachodem, a przy tym jest dwa razy bardziej realistycznie. I wciąga: dwie godziny znikają nie wiadomo gdzie i kiedy. Oczywiście jak to u Smarzowskiego nie ma tu prostego zakończenia. Jest za to kolejny umysłowy gwałt i dwuznaczność, jaką "Drogówka" zostawia po seansie. Cały czas zastanawia mnie, czy nie byłoby lepiej, gdyby reżyser w 100 proc. skupił się na mikroświecie drogówki, ignorując wątki spiskowo-sensacyjne. Trzeba ocenić samemu.



 

W amerykańskim stylu

W "Sępie" o rezygnacji z sensacji mowy nie ma, bo to JEST sensacja. Że na plakatach napisane jest: thriller? Plakat kłamie. To film akcji w BARDZO AMERYKAŃSKIM stylu. U nas się tak sensacji nie robi, z przerysowanymi złymi i genialnymi dobrymi bohaterami. Tytułowy Sęp, czyli komisarz Wolin (Żebrowski) jest trochę astrofizykiem, trochę filozofem, śledczym, a do tego umie się bić i świetnie strzela. Realizmu w nim za grosz, ale czy komuś kiedyś przeszkadzał Steven Seagal albo Bruce Willis? No właśnie.

W odróżnieniu od kręconej komórką "Drogówki", "Sęp" jest sfilmowany tak idealnie, że aż kłuje w oczy. Amerykanie to lubią: gładkie ujęcia, piękni bohaterowie i intryga bardziej efektowna niż tajemnicza, bo po kwadransie już wiadomo, kto dobry a kto zły. "Skład" aktorski na papierze mocny, ale okazuje się, że z pustego i Olbrychski nie naleje. Bohaterowie są, niestety, płascy, jednowymiarowi i dość drętwi (Małaszyński jest tak sztuczny, że aż irytujący). Przynajmniej drużynę zła ciągnie do przodu Mirosław Baka.

Potencjał w tej historii może i jest, ale "Sępa" opowiedziano strasznie po łebkach. Nie wiadomo kto, gdzie, z kim i po co. Wolina nawet nie mamy kiedy polubić – wiemy tylko, że ma kota i zadaje głupie pytania. Jego "romans" z mistrzynią kick-boxingu (Przybylska) bierze się w zasadzie z niczego i jest do niczego. Nawet wątek chorego chłopca ni cholery nie chce ruszyć za serce. Może dlatego, że temu kluczowemu, jak się okazuje, elementowi fabuły, poświęcono może dziesięć minut.

Bezlitosny patos

Cała reszta to sceny akcji i przede wszystkim "house'owa" tablica Sępa, na której nasz bohater (przy akompaniamencie irytująco głośnej muzyki) w kółko kreśli równania, rozpracowując szajkę. No i dlaczego zakończenie musi być tak absolutnie, nieznośnie patetyczne? Litości - nie da się przez dwie godziny karmić widza hamburgerami, by na koniec odwołać się do wyższych uczuć i liczyć na efekt inny, niż wzruszenie ramionami.

Nie, żebym wszystko wyrzucał do kosza. To solidnie zrobiona sensacja. Ale taka amerykańska, powierzchowna i bez głębi. Jeśli ktoś szuka wrażeń i lubi takie kino, śmiało. Z drugiej strony, w "Drogówce" i sensacji jest więcej, i fabuła ciekawsza, a głębi bohaterów nawet nie ma co porównywać. Na Smarzowskiego poszedłbym jeszcze raz do kina. „Sępa” obejrzałbym, ale wieczorem w telewizji. Ot, subtelna różnica.

2 komentarze:

  1. Jakoś nigdy nie ciągnęło mnie do naszego rodzimego kina, choć wiem, że mamy kilka pozycji których inni mogliby nam pozazdrościć. Polskie kino jest ambitne, prawdziwe i czasami ukazuje nasze narodowe przywary, ale ujęte w taki sposób, że nikogo nie rażą. Za oknem piękny śnieg sypie i tak sobie myślę, że być może Drogówka byłaby dobrym wyborem na dzisiejszy wieczór.

    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.