wtorek, 14 września 2010

I jak tu nie zwariować?

Kupienie aparatu fotograficznego przez amatora to jakiś koszmar. A muszę dodać, że wykluczam zupełnie opcję, aby zrobić to bez porady profesjonalisty. Już raz zdecydowałam się na taki krok i efekt jest katastrofalny. Moim Lumix’em DMC-FZ8 zdjęcia można robić jedynie przy pięknej, słonecznej pogodzie. Zrobienie przyzwoitej fotki w pomieszczeniu, wieczorem bądź podczas pochmurnej pogody graniczy z cudem. Frustruje to strasznie i postanowiłam widać parę złotych i kupić coś nowego. Marzy mi się lustrzanka z możliwością nagrywania filmów. Niestety ku mojemu rozczarowaniu tego typu sprzęt jest poza moim budżetem. Mam na ten cel przeznaczone jedynie około 1,5 tys. zł. Kolega poradził mi dwie lustrzanki: Canon Eos 1000D i Nikona D3000, oczywiście bez możliwości filmowania. Od wczoraj siedzę na wszelkich forach i czytam opinie (zdając sobie sprawę, że część wpisów popełnili sami producenci). Czytam, czytam i czytam i nic z tego nie wynika, bo nadal nie jestem w stanie podjąć decyzji. Jak dla mnie C i N niczym się nie różnią. Moje umiejętności w robieniu zdjęć są nadal tak małe, że inwestowanie w sprzęt powyżej 2 tys. zł też jest bezsensowny. Co zrobić ze starym Lumixem? Sprzedać czy może zostawić, aby mieć możliwość robienia filmów? A może sprzedać za grosze, dołożyć do nowego aparatu i stać się właścicielem czegoś lepszego. Podobnych pytań kłębi się w mojej głowie więcej i nie opuszczają mnie cały dzień. I jak tu nie zwariować?


czwartek, 9 września 2010

42-latka krótka powieść autobiograficzna

Dziwna to książka, oryginalna i zupełnie nieprzewidywalna. Autobiografia Huberta Klimko-Dobrzaniecki „Rzeczy pierwsze” zaprzecza zasadom swojego gatunku. Niby chronologia została zachowana, ale rozdziały przypominają raczej zlepek wspomnień i zasłyszanych opowieści rodzinnych. O dziwo czyta się ją jednak doskonale. Kilka alternatywnych historii narodzin oraz opowieść o wujku Lutku, który wie, że najlepszy garnitur można znaleźć w kostnicy rozśmieszyły mnie niemal do łez. „Rzeczy pierwsze” są przewrotnym koktajlem czarnego humoru, absurdu w czystej postaci i powieści realistycznej. Autor ma ogromny dystans do otaczającej go rzeczywistości i samego siebie. To co przynosi mu los przyjmuje na klatę bez mrugnięcia okiem.

A w jego życiu dzieje się wiele: był w seminarium, skubał indyki, zbierał truskawki, kochał się bezgranicznie w Ulli, studiował filologię islandzką, żenił się i rozwodził dwa razy, napisał książkę kucharską, która okazała się bestsellerem. Ciągle gdzieś goni, jakby bał się stabilizacji. Ma w sobie też na tyle dużo tupetu, że gdy promocja jednej z jego książek z winy wydawcy nie układała się najlepiej, kradł jej egzemplarze z księgarń i sprzedawał na wieczorkach autorskich.

Podziwiam Klimko-Dobrzanieckiego, że swoje życie zmieścił na stu stronach, że swojej autobiografii nie przegadał. Napisał, co miał napisać bez rozczulania się nad sobą, bez ubarwiania rzeczywistości i oddał to pod osąd czytelników. Bo czy trzeba wielkich tomów, aby opisać swoją czterdziestodwuletnią egzystencję?

"Rzeczy pierwsze" Huberta Klimko-Dobrzańskiego

poniedziałek, 6 września 2010

Nic się nie dzieje tylko dla leniwych

„W Radomiu nic się nie dzieje. Nie ma fajnych klubów, lokali, kawiarni, nie odbywają się żadne ciekawe koncerty, ogólnie - dno”. Podobne zdania słyszałam wielokrotnie od znajomych, czytałam na forach i zawsze bardzo mnie złościły. Dlaczego? Bo są wyrazem lenistwa, wygodnictwa i konsumpcyjnego trybu życia. Bo jak nie mamy do wyboru dwudziestu koncertów w tygodniu, a tylko jeden kameralny np. w bibliotece to znaczy, że nic się nie dzieje, że nie ma gdzie pójść. Przyzwyczajeni jesteśmy do tego, że ciągle dostajemy dużo i łaskawie coś z tej masy ofert wybieramy. A czasem trzeba trochę poszukać, aby znaleźć perełkę, która nas zainteresuje.

Wiem, że moje argumenty wielu uzna za niezasadne. Nie można przecież porównywać koncertu uczniów szkoły muzycznej na deptaku do wielkiego show np. Kazika. Ale jeśli, ktoś narzeka, że w Radomiu nic się nie dzieję, to się z nim nie zgodzę. Nie można porównywać miasta nad rzeką Mleczną do stolicy. Warszawa zawsze będzie atrakcyjniejsza, bardziej kolorowa. Na jej tle wyglądamy z naszą ofertą kulturalną jak ubogi krewny. Chcę tylko udowodnić, że jeśli mamy ochotę wyjść z domu i pójść do fajnego lokalu, na koncert bądź do teatru to w Radomiu można to zrobić i czuć satysfakcję.

Nie będę też hipokrytką, jak na około 200 tys. miasto do ideału jeszcze nam daleko, a przykład powinniśmy brać z Płocka. Szkoda tylko, że nam nie trafiła się rafineria, piękne plaże nad Wisłą, ciekawe miejskie tradycje i od lat chyba ciut mądrzejsze władze. My jesteśmy jedynie miastem robotniczym, które powolutku się odradza, a młodzi potrzebują żyć, a nie tylko egzystować.

Do napisania tego przydługiego wstępu zainspirowała mnie niedzielna wizyta w nowej restauracji Olivio. Jest to bardzo kameralne i przytulne miejsce z włoską kuchnią, idealne na obiad we dwoje. Odwiedziliśmy je z "połówką" ze zwykłej ciekawości oraz faktu, że naszło nas na jedzenie rodem z Półwyspu Apenińskiego. Ja za każdym razem gdy w mieście powstaje nowa lokal bardzo się cieszę. Bo to odpowiedź dla malkontentów, że w Radomiu jednak coś się "kręci" i można wyjść z domu i zjeść coś dobrego. Niedawno powstały sushi bary, są restauracje: grecka, wegetariańska, włoska, azjatycka, naleśnikarnia i jeszcze długo by wymieniać. Teraz czekam na "Czytelnie kawy", która otwiera się niedługo przy ul. Skłodowskiej-Curie.

Tylko jedno zdjęcie z wnętrza Olivio, reszta wyszła nieostra :(

czwartek, 2 września 2010

„Święty interes” w reżyserii Macieja Wojtyszko

Pamiętacie jeszcze komedię Juliusza Machulskiego „Pieniądze to nie wszystko”. Chociaż premierę miała 9 lat temu, nadal gdy się ją ogląda salwy śmiechu gwarantowane. Bo jak tu być poważnym gdy widzi się na ekranie Stanisławę Celińską, Sylwestra Maciejewskiego i Cezarego Kosińskiego. A historia jest prosta. Biznesmen parający się produkcją taniego wina owocowego marki Platon zostaje porawany przez mieszkańców wsi Brześce, najwierniejszych konsumentów trunku. Film z przymrużeniem oka pokazuje polską rzeczywistości gdzie egzystują obok siebie krańcowo odmienne środowiska.

Oglądając zapowiedzi „Świętego interesu” Macieja Wojtyszko sądziłam, że tak samo uśmieję się do łez. Niestety potencjał filmu nie został wykorzystany, czegoś zabrakło. Gdy wyszłam z moich chłopakiem z kina, mieliśmy o czym porozmawiać. „Komedia” nie wzbudziła w nas żadnych emocji. Nawet nie uznaliśmy, że jest zła, taka jest nijaka. A przecież motyw dwóch braci Leszka i Janka (w tych rolach filmowi „święci” Piotr Adamczyk i Adam Woronowicz), którzy dostają w spadku uzdrawiającą Warszawę należącą niegdyś do Karola Wojtyły jest genialny. Może trzeba było lepiej dopracować scenariusz, mocniej powiązać wątki, a wszystko okrasić ciętymi żartami. Nie zaszkodziłoby zatrudnienie jeszcze kilku wytrawnych i sprawdzonych aktorów komediowych. Twórcy filmu powinni się też zdecydować, czy chcą pokazywać współczesną wieś czy raczej jej przaśną, karykaturalną wersję, która ma nas rozbawić.

Interes niestety nie wyszedł, ani święty, ani świetny, raczej śnięty.