Na „Trucicielkę” Erica-Emmanuela Schmitta trafiłam zupełnie przez przypadek w wypożyczalni. Mogę nawet napisać, że to książka mnie znalazła i uwiodla. Stała na wystawce niczym panna na wydaniu, prezentująca swoje wdzięki i hipnotyzująca wzrokiem. Do tego bibliotekarka rzuciła na jej temat kilka pochlebnych słów. I jak tu było jej nie zabrać do domu? Nie miałam wyjścia. Jej urok był tak wielki, że „zaliczyłam” ją w jeden dzień… Ale dosyć tych dwuznacznych personifikacji lektury, powróćmy na ziemię.
Jak wspominałam na tym blogu, najbardziej lubię czytać reportaże, książki podróżnicze, mniej przepadam za powieściami. Ale czasem potrzebna jest odskocznia. Była nią właśnie „Trucielka”. Jest to zbiór czterech opowiadań, a tytułem pierwszego z nich (moim zdaniem najsłabszego) nazwano całe wydawnictwo. Każde z nich łączy obsesja, która wpływa na życie bohaterów. Można nawet stwierdzić, że ma destrukcyjny wpływ na ich egzystencję. W każdym pojawia się też święta Rita od przypadków beznadziejnych, od spraw niemożliwych. Jak pisze na końcu książki sam autor „(…) Czasem błyszczy ironią, czasem cynizmem, niekiedy wyzwala jakieś działania albo niesie nadzieję. (…)”.
"Trucicielka" Eric-Emmanuel Schmitt |
Nie będę streszczać każdego z opowiadań, nie ma to sensu. Napiszę tylko, że mi najbardziej spodobała się „Elizejska miłość” o trudnym uczuciu łączącym prezydencką parę Francji - Henriego i Catherine. On ją zdradza, ona o tym wie i go nienawidzi. Gdy wypomina mu jego kłamstwa, on chce się rozwieść. Prezydentowa szantażując go wyjawieniem na jaw politycznych sekretów odmawia rozwodu. Wydawałoby się, że ta gehenna będzie trwać latami, ale przerywa ją choroba Catherine. Tyle wprowadzenia. Resztę polecam przeczytać samemu. Ta historia zupełnie was zaskoczy swoją przewrotnością. W sumie każde opowiadanie ma niespodziewane zakończenie.
Eric-Emmanuel Schmitt w swoich rozważaniach na końcu „Trucicielki” poruszył dodatkowo jeszcze jedną ważną sprawę. Większość czytelników opowiadania traktuje jako gatunek literacki gorszej kategorii. Objaw lenistwa i zmęczenia autora, który nie jest w stanie spłodzić nic większego. Bo wolimy wiele grubych warstw, rozdziałów z opisami, dialogami, „które mają gęstość codziennej paplaniny”. Lubimy czuć na kartkach znój i pot pisarza. Rzadko się zaś zastanawiamy jak pisze Schmitt, że „Wyłuskanie z opowiadania tego, co w nim niezbędne, unikanie niepotrzebnych perypetii, spowadzenie opisu do sugestii, odtłuszczenie tekstu, pozbycie się wszelkich autorskich upodobań to wymaga czasu, to wymaga godzin analizy, krytyki.” Dało mi to do myślenia. Chyba też przestanę traktować opowiadania jako lekki przerywnik między niby poważniejszymi książkowymi pozycjami. Ta forma daje nam możliwość bliższego zapoznania się z treścią i głębszą jej analizę. Opowiadania możemy odnieść do swojego życia, mogą stać się dla nas nauczycielem jednej lekcji.
PS Nie lubię pożyczać książek z biblioteki, bo muszę się z nimi później rozstawać. Ale cóż, czasem trzeba wprowadzać oszczędności. ;)