czwartek, 27 stycznia 2011

Och, Karol i jego czarowna gromadka pań

Każdy z nas zna powiedzenie „darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby”. Ja też nie zajrzałam i trochę żałuję. W środę dostałam podwójne zaproszenie na „Wieczór Filmowy dla Pań” w kinie Helios. W roli głównej film „Och, Karol 2” - podarek mnie ucieszył, bo byłam bardzo ciekawa tej produkcji promowanej z takich rozmachem. Niestety nie spodziewałam się, że jak na wejściówce jest napisane, że seans rozpocznie się o godz. 20, to tak naprawdę jego początek nastąpi godzinę później. Przez 60 minut musiałam oglądać konkursy prowadzone przez gwiazdę radomskiej konferansjerki. Osobiście nic nie mam do prostych i śmiesznawych zabaw z udziałem publiczności. Gdy jednak przeciągają się do godziny są naprawdę męczące. Jeśli będę mieć jeszcze okazję wybrać się na taki specjalny pokaz, przyjdę 40 minut po czasie.

Dobrze, ale już nie marudzę. Teraz trochę o filmie „Och, Karol 2”. Jest to całkiem sympatyczna i poprawnie zrealizowana komedia. Trudno jej zarzucić coś złego. Trwała 105 minut, a ja ani przez chwilę się nie nudziłam. Humor sytuacyjny i językowy nie był nachalny i prostacki. Wręcz przeciwnie lekki i w miarę inteligentny. Piotr Wereśniak i Ilona Łepkowska udowodnili, że zrobienie filmu, który ściągnie do kin tłumy to dla nich bułka z masłem.

Nie można pisząc o „Och, Karol 2” nie wspomnieć o pięknych paniach stanowiących istotę całej produkcji. Wszystkie sprawdziły się rewelacyjnie. Nie potrafię określić, która przypadła mi do gustu najbardziej. Marta Żmuda-Trzebiatowska, Małgorzata Foremniak, Katarzyna Glinka, Anna Mucha, Kasia Zielińska, Małgosia Socha – wszystkie miały swój urok oraz… piękne makijaże, bieliznę i boskie ciała. Po takim seansie można nabawić się kompleksów. Ale jak pocieszają znani prezenterzy w telewizjach śniadaniowych - te panie w rzeczywistości tak nie wyglądają, dlatego my szare statystyczne Polki, bez wyrzutów sumienia możemy sięgać po kolejne ciacho.

Jeśli już o ciachać mowa, to Piotr Adamczyk, że tak napiszę kolokwialnie coraz bardziej się wyrabia i coraz lepszy jest w rolach komediowych, chociaż nadal zbyt neutralny. Nie próbuję być na siłę śmieszny. Trochę pozuję na zagubionego chłopca, ale całkiem dobrze mu to wychodzi. Scena, gdy wyprowadzany jest z samolotu i krzyczy "Niemcy mnie biją" doprowadziła mnie niemal do łez. :)

Jak w każdej współczesnej komedii romantycznej nie mogło zabraknąć bajecznych scenerii, wnętrz, ciuchów - wszystko skrzyło się i błyszczało, tak było pięknie. Można powiedzieć, że „Karol 2” to czarowny ruchomy obrazek, który przede wszystkim ma nakarmić nasze zmysły, nic poza tym i aż tyle.

Jak przeczytałam w recenzji „Gazety Wyborczej” film w całości sfinansowany został przez prywatnych inwestorów. Czyli reżyser nie poszedł do Instytutu Sztuki Filmowej żebrać o nasze pieniądze. Jak każdy biznesmen musiał być pewny, że ma w rękach pewniaka, aby zaryzykować. Inni twórcy „weekendowego” kina bez pardonu wyciągnęli łapki po nieswoje pieniądze.

Poniżej opis filmu:
Karol prowadzi życie, o którym marzy niejeden mężczyzna. Uwodzi, flirtuje - i sprawia, że piękne panie są w siódmym niebie. Po prostu: kocha kobiety. Wszystkie bez wyjątku. I to mimo, że w domu czeka na niego narzeczona! Karol żyje pełnią życia. Do chwili, gdy miłosny raj zamienia się w domowe piekiełko. W końcu, narzeczona odkrywa prawdę o jego romansach. I planuje zemstę. Tak, by Karola - przez miłosne problemy - zabolała nie tylko głowa! Nie, nie robi mu awantury. Zaprasza do domu, wszystkie jego kochanki, aby w idealnym poligamicznym związku cieszyć się wspólnym życiem.
To chyba tyle o „Och, Karol 2”. Ja polecam – 1 godz. i 45 min dobrej, odprężająćej zabawy. W sobotę nie będzie już tak miło. Wybieram się na "Czarnego łabędzie".

Wszystkie poniższe fotki pochodzą z oficjalnej strony filmu: http://www.ochkarol2.pl/










środa, 19 stycznia 2011

Merde! Rok życia w Paryżu z Paulem Westem

„Merde! Rok w Paryżu” to książka, o której słyszałam od kilku lat w samych superlatywach. Dobrze wypowiadali się o niej nie tylko recenzenci, ale też znajomi. Zachęcona tymi opiniami sięgnęłam po najgłośniejsze dzieło Stephena Clarke’a i… jakoś zachwytu nie potrafię podzielić. Owszem jest to powieść zgrabna, napisana przymrużeniem oka, ale nie mogłam w niej znaleźć tego morza uszczypliwości Anglika wobec francuskiego stylu życia, o któym wszyscy mówili. Oczywiście autor czasem (albo nawet częściej) wypuszcza trochę jadu do żabojadów, ale podobnie zachowałby się każdy inny europejczyk widzący absurdalne podejście do życia mieszkańców tego kraju.

W książce znaleźć zaś można fragmenty, w których Paul West (główny bohater) chwali wręcz odwiecznych wrogów swojego Wielkiej Brytanii. To one nadają „Merde!” smaku, są przełamaniem całej konwencji i przynajmniej moją uwagę przyciąły. Przeczytać można m.in.: Paryskie metro nie na każdym odcinku budzi zachwyt, lecz w porównaniu do londyńskiego jest rewelacyjne. Pomarańczowa karta, Carte Orange, pozwala przez cały miesiąc korzystać bez żadnych ograniczeń z miejskich autobusów oraz wszystkich linii podziemnych za sumę porównywalną z ceną godzinnego biletu na londyńską Tube.” Mam nadzieję, że Stephen Clarke nie musiał się za to wyznanie ostro tłumaczyć we własnym kraju.

Wiele osób nie lubi określeń typu: literatura męska czy literatura kobieca, a według mnie „Merde” jest typowym przykładem książki skierowanej do panów. Opisy są bardzo szybkie, naładowane energię. Gdy autor piszę o seksie nie ma w tym ani odrobiny uczucia, romantyzmu czy chociażby erotyzmu. Bach bach i po sprawie – ważne, aby było miło. Gdy każe nam wsiąść do samochodu mknącego z ogromną prędkością po za zatłoczonych ulicach Paryża odnosi się wrażenie, że to pościg rydwanów lub bitwa.

W trakcie czytania miałam jeszcze kilka ciekawych refleksji, ale gdy wrażeniami z lektury nie podzielę się zaraz po jej przeczytanie niektóre z nich umykają. Książki powinnam więc chyba czytać z ołówkiem w ręku. Bywa śmiesznie, ale sal śmiechu z mojej strony nie było.

Nie lubię streszczać treści bo to praca daremna skoro wydawcy zrobili to za mnie. Jakby ktoś był zainteresowany opisem wklejam go poniżej.

Paul West, typowy Brytyjczyk – Hugh Grant połączony z Davidem Beckhamem – przyjeżdża do Paryża, by pomóc w otwarciu sieci angielskich herbaciarni. Spędza tam dziewięć miesięcy, podczas których na własnej skórze odczuwa wady i zalety bycia cudzoziemcem we Francji – kraju, gdzie rok zaczyna się we wrześniu, najczęściej uprawianą dziedziną sportu są strajki, a z powodu psich odchodów zostawianych na ulicach do szpitala trafia ponad sześciuset paryżan rocznie. Współpracownicy usiłują oczernić go w oczach szefa. Sam szef, początkowo sprawiający sympatyczne wrażenie, również ma na sumieniu kilka niecnych postępków. Bohaterami pozytywnymi są w zasadzie tylko kobiety... Merde! Rok w Paryżu to nie tylko wciągająca i niezwykle zabawna powieść przygodowa. Książka jest również doskonałym przewodnikiem, radzącym, jak skutecznie składać zamówienia w kawiarni, jak przyrządzić sos vinaigrette, żeby się nie zwarzył, jak kochać francuskie kobiety i wreszcie dlaczego na pewno nie należy kupować domku na wsi. Pierwsze wydanie książki autor opublikował własnym sumptem w liczbie zaledwie 200 egzemplarzy. Powieść stała się jednak szybko bestsellerem. Prawa do jej przekładu kupiły wydawnictwa z kilkunastu krajów, w przygotowaniu jest również adaptacja filmowa. W 2005 roku ukazał się kolejny tom przygód Paula Westa – Actually Merde.
Obecnie zaczytuje się w książce „Kapuściński. Non – fiction”. Jestem dopiero na 131 stronie, do przeczytania pozostało mi jeszcze ponad 400, ale już dziś mogę napisać, że każda kolejna przewrócona karta to jak kolejny krok w podczas niezwykłej wędrówki. Może brzmi to euforycznie i grafomańsko, ale Artur Domosławski zabiera nas w podróż po życiu Ryszarda Kapuścińskiego. Nie jest to jednak hagiografia. W najbliższych dniach wybieram się też do kina na "Czarnego łabędzie" - trailery wyglądają NIESAMOWICIE. Służbowo dostałam też zaproszenia na "Och, Karol 2" więc z czystej ciekawości pójdę pooglądać prężące sie gwiazdy polskiego kina.

wtorek, 11 stycznia 2011

Trzy książkowe nowości

Poniżej moje trzy nowe nabytki. Kupiony w Empiku w super cenie "Kapuściński non-fiction". Normalnie książka kosztuje 54 zł, ja zapłaciłam 30 zł. Zachwalane przez wielu (więc musiałam to przeczytać) wydawnictwo "Merde! Rok w Paryżu" i genialny słownik obrazkowy z 20 tys. haseł. Może niektórym wyda się to infantylne, ale słówka o wiele lepiej się zapamiętuje gdy widać przedmioty, które nazywają (w słowniku są tylko rzeczowniki). I gdzie znalazłabym takie hasła jak: imadło do rur czy mięsień brzuchaty łydki.

Nie zmienia to jednak faktu, że mam ogromne wyrzuty sumienia ile wydaję ostatnio na książki. Ale tak to już jest, że jak mam za dużo wolnego czasu, to wydaję za dużo pieniędzy (właśnie kończę urlop). Oczywiście zawsze sobie tłumaczę, że to są KSIĄŻKI, a nie kolejny ciuch czy inna bzdura. Ale mimo wszystko muszę być rozważna w tej materii. :)


"Siostruń" pląsy po morderczej zupie

Już ponad tydzień minął odkąd obejrzałam „Siostrunie” Dana Goggana. Jak można przeczytać na stronie internetowej teatru „akcja przedstawienia rozpoczyna się w momencie, gdy na skutek eksperymentów kuchennych siostry Julii, w klasztorze umierają 52 zakonnice. W tej sytuacji współ-siostrzyczki pilnie potrzebują środków na pochówki. Wspólnie postanawiają, że najlepszym sposobem na zgromadzenie niezbędnych funduszy będzie zorganizowanie zaimprowizowanego show, w którym wystąpią... one same. Pomysł wydaje się lekko niedorzeczny i nieco karkołomny, ale czy na pewno?”. Jak można przeczytać dalej „ to pogodna, dowcipna, roztańczona i rozśpiewana komedia, w której nie brakuje zabawnych historyjek z codziennego życia konwentu. W spektaklu pojawiają się elementy musicalu, opery, wodewilu, gospel, rytmn'bluesa, a nawet... country i swingu.”

Wszystko co powyżej zacytowałam jest niby prawdą, jednak sztuce "czegoś" brakuje. W moim przekonaniu jest nawet dosyć nijaka. Nie chce nikogo obrażać, ale wydaje mi się, że przygotowywano ją z myślą o osobach w średnim wieku, które do teatru wybierają się, po to aby posłuchać kilku melodyjnych piosenek przeplatanych krótkimi, prostymi dialogami, następnie zaś udają się do domu i o całej sprawie zapominają. Spektakl nie zachęca do najmniejszej chociaż refleksji, a ja tego nie kupuję. I niech nikt nie myśli, że lubię tylko poruszające do szpiku kości dramaty, gdzie krew i łzy leją się gęsto i często.

Nie ma co ukrywać, że Mary Regina, Mary Hubert, Mary Roberta Ann, Mary Leo i Mary Amnesia mają być sympatyczne, milutkie, śmieszniutkie i do przytulenia. Chwilami zaś swoją głupotą doprowadzać widownię do salw śmiechu. Dlaczego jednak aktorki nie włożyły w swoje postaci więcej serca i nie sprawiły, że zaczęłam wierzyć, że naprawdę tych pieniędzy potrzebują, a ich perypetie i problemy są prawdziwe. Szczególnie sztuczne było zachowanie Mary Reginy (w tej roli Izabela Brejtkop-Frączek) gdy nawdychała się kleju. Chociaż jak można było usłyszeć wielu bawiły żarty gdy siostra po tym zdarzeniu włożyła sobie piłkę pod habit i mówiła o niepokalanym poczęciu. Wiele drewnianych „dowcipów” po tygodniu już uleciało z mojej pamięci i już ich nie przytoczę - ale może to i dobrze.

Na co jeszcze ponarzekam? Po raz pierwszy chyba na scenografię. W „Kochanowskim” zawsze była świetna, szczególne wrażenie robi w musicalu „Piaf” i „Skrzypek na dachu”. W „Siostruniach” pasuje do spektaklu jak kwiatek do korzucha. Sala gimnastyczna kompletnie nie współgra z tym co robią zakonnice. Niby w przedstawieniu uzasadniono dlaczego panie się tam znalazły. Ja jednak wolałabym oglądać siostry w klasztorze. Spektakl byłby dla mnie wówczas bardziej wiarygodny.

Nie chce jednak tylko krytykować. Jak zawsze zachwycona byłam osobowością i głosem Patrycji Zywert (wcieliła się w postać Mary Roberty Ann). Była prawdziwą petardą.

wtorek, 4 stycznia 2011

Jonathan Carroll i biegunka słowna

Ale ten mój blog jest nudny. Nic się tu nie dzieje. Jeśli tu zajrzeliście to jesteście prawdopodobnie moją rodziną, chłopakiem lub kimś ze znajomych. A jeśli poprzednie opcje odpadają, to pewnie Google wpuściły Was w maliny. Na szczęście pewnie palec macie już na przycisku escape i nigdy więcej Ty i mój blog się nie spotkamy, więc do następnego przypadkowego spotkania... ;D
Chociaż z niektórymi już się pożegnałam, to dla tych co zostali zacznę od początku. Mam na swojej półce, a dokładnie na podłodze kilka książek, które rozpoczęłam, ale nie potrafię skończyć. Cały czas myślę, że przyjdzie ich kolej, ale różnie to może być. Nie wypadało jednak nie przeczytać świątecznego prezentu. Dlatego za „Oko dnia” Jonathana Carrolla zabrałam się jeszcze w Boże Narodzenie.
Jak można przeczytać na okładce wydawcnictwa: „Jonathan Carroll to jeden z najpopularniejszych w Polsce pisarzy amerykańskich. Wiedeńczyk z wyboru, twórca magicznych światów przelanych na karty książek”. Może jestem ignorantką, ale niestety nie miałam przyjemności przeczytać wcześniej żadnego tytułu tego pana. Trafiłam, a właściwie trafiło do mnie dopiero „Oko dnia”. I może fakt, że nie znałam wcześniejszych dokonań pisarza sprawił, że ten blog (tak jest to skopiowany blog Carrolla) według mnie jest totalną pomyłką. Autor piszę to co mu ślina na język przyniesie. Rozważania o sztuce pisarskiej łączą się ze wspomnieniami i refleksjami o najnowszym modelu Nokii. Nie ma żadnego ładu i składu. Blog jako internetowy autochton powinien pozostać w swoim świecie. Nie można na siłę przenosić go na papier. Ma on sens gdy uzupełniany jest regularnie przez autor, a czytelnicy śledzą na bieżąco kolejne wpisy. Gdy siadamy wieczorem z książką i chcemy przeczytać więcej, miesza się to w ciężkostrawną breję.
Jestem ciekawa co skłoniło Carrolla do tego, aby wydać swój internetowy dziennik. Czy była to duża liczba zer od wydawcy? Nie zmienia to jednak faktu, że chętnie kiedyś sięgnę m.in. po „Szklaną zupę”.

A pisarzowi radzę, aby zastanowił się głębiej nad własnym wpisem z 6 sierpnia 2008 r. Wspomniał w nim o blogach, które przestają być czymś interesującym a przypominają coraz częściej słowną biegunkę.

W najbliższych dniach postaram się napisać parę słów o "Siotruniach", które obejrzałam w Teatrze Powszechnym w Radomiu. A dziś kupię sobie chyba "M jak merde". Dawka dobrego humoru na pewno się przyda.