wtorek, 7 grudnia 2010

Gdybym tylko o tym zawsze pamiętała

„Przede wszystkim nie można siebie za wszystko winić. Gdybym tylko o tym zawsze pamiętała.” Tak kończy się tekst Karoliny Domagalskiej „Czemu winne są trzydziestki” w tygodniku „Wysokie obcasy”. Gdy go czytałam miałam wrażenie, że ktoś przelał na papier moje własne strachy i przekonania. I chociaż nie mam 32 lat ,a ‘jedynie’ ćwierć wieku i nie jestem singlem po raz pierwszy utożsamiłam się z obawami bohaterki.

A jakie obawy i przekonania nas łączą? Też skończyłam studia i czuję presję społeczeństwa, że muszę być dorosła, odpowiedzialna, spełniona. Aby osiągnąć glorię chwały w moim wieku powinnam mieć dyplom (to się udało) męża i dziecko. Gdy tego nie ma powinnam brać się do roboty, aby nie wyjść na damską wersję Piotrusia Pana. A jeśli tak jak Dorota chciałabym zmienić zawód to jest to trochę nienormalne. W moim wieku jedynym moim celem powinna być chęć stworzenia rodziny, szczególnie jeśli nie ma się męża i dzieci.

Najgorsze w tej sytuacji jest to, że ja tego męża i dzieci chce mieć, tylko wkurza mnie jak wszyscy wkoło przypominają o cykaniu zegara biologicznego. O tym, iż do 30 to ja mam już z górki. I jak się nie pośpieszę, to koledzy mojego spóźnionego potomstwa będą myśleć, że jestem ich babcią. Nie chcę, aby moim jedynym celem w życiu była chęć rozmnożenia się. Cudowne to było uczucie mając naście lat, gdy głowę wypełniały marzenia – kim będę jak dorosnę, gdzie będę pracować, mieszkać… Teraz pracuję tam gdzie chciałam, mieszkam gdzie mieszkałam i jestem dorosła. Wypadałoby jedynie brać co daje życie i zrealizować cel postawiony przez naturę.

Brak marzeń, możliwości jakie się miało przed laty bardzo delikatnie pisząc przytłacza. Nie tylko Dorota słyszy teksty „odblokuj się, uwierz w siebie, jesteś panią swojego losu”. To wszystko podobnie jak u niej wywołuje niepotrzebne poczucie winy, że nie jestem życiowo wystarczająco dobra, nie osiągnęłam sukcesu (chociaż, co to słowo w ogóle znaczy?).

„Przede wszystkim nie można siebie za wszystko winić. Gdybym tylko o tym zawsze pamiętała.”

poniedziałek, 29 listopada 2010

Duża i smaczna dawka Śmietany

W sobotę wybrałam się z Łukaszem na koncert "Jesienna suita" Jarosława Śmietany. Na scenie zaprezentowali się: Jazz Combo, Radomska Orkiestra Kameralna oraz sam autor. Nie znam się kompletnie na jazzie, muzyka wykonywana przez orkiestry smyczkowe też jest mi obca, ale koncert był rewelacyjny. Bawiłam się świetnie, nawet nie wiem kiedy minęło prawie 3 godziny. Polecam wszystkim występy Śmietany. Facet jest genialny.







piątek, 5 listopada 2010

"The Social Network" znany jako Facebook

Film „The Social Network” powszechnie znany jako „Facebook” nie cieszy się wśród radomskiej publiczności zbyt dużym zainteresowaniem. W niedzielę 31 października oglądaliśmy go z Łukaszem tylko we dwoje. I w sumie zupełnie dobrze zniosłam fakt, że nikt mi nie zasłaniał, nie ciamał, nie sapał i głośno nie komentował tego co dzieje się na ekranie. Takie prywatne seanse są nawet bardzo sympatyczne…

Produkcja Davida Finchera bardzo mile mnie zaskoczyła. Chociaż od znajomych słyszałam, że „TSN” jest całkiem niezły, to gdy szłam do kina niczego specjalnego nie oczekiwałam. Pomyślałam - ktoś wykorzystuje 15 minut sławy FB i chce zbić na tym kasę. Na szczęście bardzo mile się rozczarowałam. Produkcja okazała się niesłychanie dobra. Przez 120 minut maksymalnie skupia uwagę. Nie wolno nawet na chwilę się wyluzować, aby nie zgubić wątku.

Opowieść zbudowana jest wokół procesu jaki Markowi Zuckerbergowi (Jesse Eisenberg), twórcy największego dziś portalu społecznościowego założył jego dawny kumpel, współtwórca FB oraz bracia Winklevoss. Bliźniacy twierdzili, że pomysł na fejsa należy do nich. Dzięki tym dwóm sprawom poznajemy genezę powstania biznesu.

Film to na pewno nie laurka wystawionymi Markowi. Fincher pokazuje go na początku jako aspołecznego introwertyka skupionego na swoich przyziemnych potrzebach i problemach. Z czasem staje się internetowym gigantem, oszustem, który myśli tylko o rozwoju swojej firmy. Co dziwne jednak, nigdy nie zależy mu na pieniądzach – raczej na otwieraniu kolejnych drzwi, pokonywaniu kolejnych szczebli drabiny, która nie ma końca.

Ciekawą postacią w filmie, nadającą całości smaczku jest Sean Parker. W tę rolę znakomicie wcielił się Justin Timberlake. Był szalonym, demonicznym, niekiełznanym dzikusem, który Zuckerbergera próbował sprowadzić na złą drogę. Na szczęście zaszkodził tylko sam sobie.

Charakteru filmowi nadała też muzyka muzyka Trenta Reznora.



wtorek, 2 listopada 2010

Miało być śmiesznie, a było męcząco...

Półtora miesiąca to bardzo dużo. Niestety jak widać, aż na tak długi czas porzuciłam blogowanie. Przytłoczona innymi obowiązkami nie byłam w stanie skupić się na pisaniu. Na szczęście ważną życiową sprawę udało mi się wreszcie zamknąć i teraz prawdopodobnie będę mieć więcej czasu dla siebie i dla „Zapisek na kartce”. Hmmm… nie prawdopodobnie, na pewno będę mieć więcej czasu i mam już w głowie pewne pomysły, aby uatrakcyjnić wpisy.

Chciałabym, aby w przyszłości na blogu pojawiało się więcej zdjęć. Czekam właśnie na wymarzony aparat. Zdecydowałam się kupić w sklepie internetowym używanego Nikona d3000, więc realizacja planu jest coraz bliższa. Mam tylko nadzieję, że nie będę żałować tej decyzji i zaoszczędzonych w ten sposób 300 zł. Bo jak wiadomo, zakupy on-line nie zawsze kończą się dobrze. Chociaż ja do tej pory (odpukać) nie zostałam przez nikogo oszukana i chyba swoim postępowaniem chce się tego doigrać. Ale jestem dobrej myśli.

Przez ostatnie półtora miesiąca nie miałam wolnych chwil na czytanie, ale udało mi się wybrać do kina na „Śluby panieńskie” i obejrzeć komedię „Boeing, boeing” teatru Studio Buffo. Co do filmu, to zupełnie mi się nie podobał. Miałam wrażenie, że jest zabałaganiony i chaotyczny. Niby aktorzy bawią się językiem Aleksandra Fredry, ale brakuje im finezji, pomysłu, aby trafić do współczesnego widza. W napięciu stara się on śledzić, kto z kim i dlaczego, ale w pewnym momencie, ten kto nie czytał w szkole dramatu (lub streszczenia) i tak się zgubi. Filip Bajon zrobił kino dla uczniów, kino, które ma trafić do mas. A dodatkowo niebywała wręcz promocja jak na polskie warunki na pewno zapewni niebywałą frekwencje na widowni. Ja już sama nie wiem, czy klasyka polskiej literatury powinna trafiać na duży ekran. Niektóre produkcje są naprawdę świetne np. „Przedwiośnie” tego samego reżysera. Ale już „Quo vadis” Jerzego Kawalerowicza to raczej smutna część polskiej kinematografii.

„Boeing, boeing” gościł niedawno Radomiu. Jest to zgrabna komedia pomyłek, ale raczej nie w moim guście. Wymęczyłam się nieźle oglądając przez dwie godziny sztuczne nieporozumienia bohaterów. Oczywiście chwilami było naprawdę śmiesznie i uśmiech pojawiał się na mojej twarzy, ale nie jest to powód, abym przedstawienie oceniła jako dobre. Możliwe, że zupełnie inaczej bym go odebrała oglądając w teatrze, a nie w sali koncertowej, której nagłośnienie jest fatalne. Zdarzało się, że nie mogłam zrozumieć aktorów. Szczerze mówiąc chyba drugi raz nie wybiorę się na tego typu komedię. Poniżej krótki opis fabuły pobrany ze strony teatru, jakby ktoś jednak zastanawiał się nad wydaniem kilkudziesięciu złotych.

„Sztuka opowiada historię Maksa, którego życie uczuciowe i erotyczne regulowane jest przez międzynarodowy rozkład lotów… Maks ma aż trzy narzeczone, wszystkie są stewardesami, a każda z nich sądzi oczywiście, że to ona jest tą jedyną. Dzięki precyzyjnej organizacji i pomocy niezawodnej choć nie stroniącej od sarkastycznych uwag służącej, Maksowi zawsze udaje się skoordynować wizyty kolejnych narzeczonych, które zresztą, jak twierdzi, kocha jednakowo… Co stanie się jednak, gdy z powodu niewielkich zmian w ruchu lotniczym, wszystkie one zjawią się u Maksa niemal w tej samej chwili?”

Oczywiście byłabym niesprawiedliwa, gdybym o „Boeing, boeing” napisała tylko źle. Cezary Kosiński w roli Nadi był REWELACYJNY. Zresztą wszyscy aktorzy byli dobrzy, tylko sztuka nie na ich możliwości aktorskie.




"Boeing, boeing" Gabriela Getzky


"Śluby panieńskie" Filipa Bajona

wtorek, 14 września 2010

I jak tu nie zwariować?

Kupienie aparatu fotograficznego przez amatora to jakiś koszmar. A muszę dodać, że wykluczam zupełnie opcję, aby zrobić to bez porady profesjonalisty. Już raz zdecydowałam się na taki krok i efekt jest katastrofalny. Moim Lumix’em DMC-FZ8 zdjęcia można robić jedynie przy pięknej, słonecznej pogodzie. Zrobienie przyzwoitej fotki w pomieszczeniu, wieczorem bądź podczas pochmurnej pogody graniczy z cudem. Frustruje to strasznie i postanowiłam widać parę złotych i kupić coś nowego. Marzy mi się lustrzanka z możliwością nagrywania filmów. Niestety ku mojemu rozczarowaniu tego typu sprzęt jest poza moim budżetem. Mam na ten cel przeznaczone jedynie około 1,5 tys. zł. Kolega poradził mi dwie lustrzanki: Canon Eos 1000D i Nikona D3000, oczywiście bez możliwości filmowania. Od wczoraj siedzę na wszelkich forach i czytam opinie (zdając sobie sprawę, że część wpisów popełnili sami producenci). Czytam, czytam i czytam i nic z tego nie wynika, bo nadal nie jestem w stanie podjąć decyzji. Jak dla mnie C i N niczym się nie różnią. Moje umiejętności w robieniu zdjęć są nadal tak małe, że inwestowanie w sprzęt powyżej 2 tys. zł też jest bezsensowny. Co zrobić ze starym Lumixem? Sprzedać czy może zostawić, aby mieć możliwość robienia filmów? A może sprzedać za grosze, dołożyć do nowego aparatu i stać się właścicielem czegoś lepszego. Podobnych pytań kłębi się w mojej głowie więcej i nie opuszczają mnie cały dzień. I jak tu nie zwariować?


czwartek, 9 września 2010

42-latka krótka powieść autobiograficzna

Dziwna to książka, oryginalna i zupełnie nieprzewidywalna. Autobiografia Huberta Klimko-Dobrzaniecki „Rzeczy pierwsze” zaprzecza zasadom swojego gatunku. Niby chronologia została zachowana, ale rozdziały przypominają raczej zlepek wspomnień i zasłyszanych opowieści rodzinnych. O dziwo czyta się ją jednak doskonale. Kilka alternatywnych historii narodzin oraz opowieść o wujku Lutku, który wie, że najlepszy garnitur można znaleźć w kostnicy rozśmieszyły mnie niemal do łez. „Rzeczy pierwsze” są przewrotnym koktajlem czarnego humoru, absurdu w czystej postaci i powieści realistycznej. Autor ma ogromny dystans do otaczającej go rzeczywistości i samego siebie. To co przynosi mu los przyjmuje na klatę bez mrugnięcia okiem.

A w jego życiu dzieje się wiele: był w seminarium, skubał indyki, zbierał truskawki, kochał się bezgranicznie w Ulli, studiował filologię islandzką, żenił się i rozwodził dwa razy, napisał książkę kucharską, która okazała się bestsellerem. Ciągle gdzieś goni, jakby bał się stabilizacji. Ma w sobie też na tyle dużo tupetu, że gdy promocja jednej z jego książek z winy wydawcy nie układała się najlepiej, kradł jej egzemplarze z księgarń i sprzedawał na wieczorkach autorskich.

Podziwiam Klimko-Dobrzanieckiego, że swoje życie zmieścił na stu stronach, że swojej autobiografii nie przegadał. Napisał, co miał napisać bez rozczulania się nad sobą, bez ubarwiania rzeczywistości i oddał to pod osąd czytelników. Bo czy trzeba wielkich tomów, aby opisać swoją czterdziestodwuletnią egzystencję?

"Rzeczy pierwsze" Huberta Klimko-Dobrzańskiego

poniedziałek, 6 września 2010

Nic się nie dzieje tylko dla leniwych

„W Radomiu nic się nie dzieje. Nie ma fajnych klubów, lokali, kawiarni, nie odbywają się żadne ciekawe koncerty, ogólnie - dno”. Podobne zdania słyszałam wielokrotnie od znajomych, czytałam na forach i zawsze bardzo mnie złościły. Dlaczego? Bo są wyrazem lenistwa, wygodnictwa i konsumpcyjnego trybu życia. Bo jak nie mamy do wyboru dwudziestu koncertów w tygodniu, a tylko jeden kameralny np. w bibliotece to znaczy, że nic się nie dzieje, że nie ma gdzie pójść. Przyzwyczajeni jesteśmy do tego, że ciągle dostajemy dużo i łaskawie coś z tej masy ofert wybieramy. A czasem trzeba trochę poszukać, aby znaleźć perełkę, która nas zainteresuje.

Wiem, że moje argumenty wielu uzna za niezasadne. Nie można przecież porównywać koncertu uczniów szkoły muzycznej na deptaku do wielkiego show np. Kazika. Ale jeśli, ktoś narzeka, że w Radomiu nic się nie dzieję, to się z nim nie zgodzę. Nie można porównywać miasta nad rzeką Mleczną do stolicy. Warszawa zawsze będzie atrakcyjniejsza, bardziej kolorowa. Na jej tle wyglądamy z naszą ofertą kulturalną jak ubogi krewny. Chcę tylko udowodnić, że jeśli mamy ochotę wyjść z domu i pójść do fajnego lokalu, na koncert bądź do teatru to w Radomiu można to zrobić i czuć satysfakcję.

Nie będę też hipokrytką, jak na około 200 tys. miasto do ideału jeszcze nam daleko, a przykład powinniśmy brać z Płocka. Szkoda tylko, że nam nie trafiła się rafineria, piękne plaże nad Wisłą, ciekawe miejskie tradycje i od lat chyba ciut mądrzejsze władze. My jesteśmy jedynie miastem robotniczym, które powolutku się odradza, a młodzi potrzebują żyć, a nie tylko egzystować.

Do napisania tego przydługiego wstępu zainspirowała mnie niedzielna wizyta w nowej restauracji Olivio. Jest to bardzo kameralne i przytulne miejsce z włoską kuchnią, idealne na obiad we dwoje. Odwiedziliśmy je z "połówką" ze zwykłej ciekawości oraz faktu, że naszło nas na jedzenie rodem z Półwyspu Apenińskiego. Ja za każdym razem gdy w mieście powstaje nowa lokal bardzo się cieszę. Bo to odpowiedź dla malkontentów, że w Radomiu jednak coś się "kręci" i można wyjść z domu i zjeść coś dobrego. Niedawno powstały sushi bary, są restauracje: grecka, wegetariańska, włoska, azjatycka, naleśnikarnia i jeszcze długo by wymieniać. Teraz czekam na "Czytelnie kawy", która otwiera się niedługo przy ul. Skłodowskiej-Curie.

Tylko jedno zdjęcie z wnętrza Olivio, reszta wyszła nieostra :(

czwartek, 2 września 2010

„Święty interes” w reżyserii Macieja Wojtyszko

Pamiętacie jeszcze komedię Juliusza Machulskiego „Pieniądze to nie wszystko”. Chociaż premierę miała 9 lat temu, nadal gdy się ją ogląda salwy śmiechu gwarantowane. Bo jak tu być poważnym gdy widzi się na ekranie Stanisławę Celińską, Sylwestra Maciejewskiego i Cezarego Kosińskiego. A historia jest prosta. Biznesmen parający się produkcją taniego wina owocowego marki Platon zostaje porawany przez mieszkańców wsi Brześce, najwierniejszych konsumentów trunku. Film z przymrużeniem oka pokazuje polską rzeczywistości gdzie egzystują obok siebie krańcowo odmienne środowiska.

Oglądając zapowiedzi „Świętego interesu” Macieja Wojtyszko sądziłam, że tak samo uśmieję się do łez. Niestety potencjał filmu nie został wykorzystany, czegoś zabrakło. Gdy wyszłam z moich chłopakiem z kina, mieliśmy o czym porozmawiać. „Komedia” nie wzbudziła w nas żadnych emocji. Nawet nie uznaliśmy, że jest zła, taka jest nijaka. A przecież motyw dwóch braci Leszka i Janka (w tych rolach filmowi „święci” Piotr Adamczyk i Adam Woronowicz), którzy dostają w spadku uzdrawiającą Warszawę należącą niegdyś do Karola Wojtyły jest genialny. Może trzeba było lepiej dopracować scenariusz, mocniej powiązać wątki, a wszystko okrasić ciętymi żartami. Nie zaszkodziłoby zatrudnienie jeszcze kilku wytrawnych i sprawdzonych aktorów komediowych. Twórcy filmu powinni się też zdecydować, czy chcą pokazywać współczesną wieś czy raczej jej przaśną, karykaturalną wersję, która ma nas rozbawić.

Interes niestety nie wyszedł, ani święty, ani świetny, raczej śnięty.

niedziela, 22 sierpnia 2010

Drugie życie w skafandrze

"Najpierw było lekkie uderzenie i żadnego bólu. Otwieram oczy i widzę bezwładnie zwisające ręce. Dlaczego nie potrafię nimi poruszać? Potworne przerażenie. Nie mogę krzyczeć na głos, więc krzyczę w myślach: ratunku, nie mogę się ruszyć! Każda sekunda jest coraz trudniejsza: brakuje powietrza, wzrok coraz słabszy, wreszcie wszystko gaśnie" – tak radomianin Mariusz Rokicki przedstawił w swojej książce chwilę, która zmieniła jego życie bezpowrotnie. Dzień po swoich dwudziestych pierwszych urodzinach - 16 sierpnia 1998 roku skoczył do wody. Było za płytko. Od tego czasu jest sparaliżowany.

„Życie po skoku” wystukane jedynie kciukiem wywarło na mnie ogromne wrażenie. 33 letni już teraz Mariusz w do bólu prawdziwy sposób przedstawia jak ciężkie jest życie osoby sparaliżowanej. Jak musi walczyć o każdy dzień, aby się nie załamać, zachować swoje człowieczeństwo. Łatwo nie jest. Na początku pojawiały się myśli samobójcze, powracały odleżyny, strach przed kąpielą i kontaktem z wodą. W kolejnych latach ciągłe zmagania z infekcjami, życie z rurką tracheotomijną (miała być na krótko, a jest do dziś). Gorzkie słowa autor kieruje w stronę niektórych lekarzy, którzy często nie potrafią pomóc bądź robią to tylko dla pieniędzy.

Mariusz stara się dostrzegać „uroki” życia i fakt, że żyje, ale nadal jest mu bardzo ciężko o czym wspomina na swojej stronie internetowej: http://www.mariuszrokicki.pl/news.php

Jeszcze bardziej wstrząsająca jest książka napisana przez naczelnego magazynu "Elle" Jean-Dominique Bauby. Wylew krwi do mózgu sprawił, że uległ on tzw. syndromowi zamknięcia. Jego mózg jest w pełni sprawny, ale ciało stało się bezwładnym skafandrem. Nie może poruszać żadną częścią ciała oprócz powieki lewego oka. To ona umożliwia mu komunikację ze światem zewnętrznym.

Zastanawiacie się jak więc Jean napisał swoją książkę? Opiekująca się nim pielęgniarka mówiła alfabet, a on gdy usłyszał odpowiednią literę mrugał okiem. Jak wielki to był wysiłek napisać w ten sposób 124 strony można sobie tylko wyobrazić. Każdy rozdział ma zupełnie inną atmosferę. Niektóre są zabarwione lekką ironią. Na ustach pojawia się uśmiech gdy czyta się jak pielęgniarze traktują autora przenosząc go do kąpieli lub jak obchodzą się z nim pracownicy szpitala. Inne są bardzo wzruszające, szczególnie ten gdy dzieci redaktora odwiedzają go w szpitalu: „Teofil, mój syn, zasiadł z powagą, jego buzia znajduje się o pięćdziesiąt centymetrów od mojej głowy, a ja nawet nie mam prawa, by zanurzyć rękę w jego gęstej czuprynie, pogłaskać po szyi, przytulić, aż do utraty tchu jego drobne ciałko. Jak to nazwać? Potworność? Niesprawiedliwość? Obrzydliwość? Horror? Nagle pękam. Płynną mi łzy i z gardła wydobywa się ochrypły spazm, który wprawia Teofila w drżenie. Nie bój się mały, ja cię kocham.”

Książka jest przejmująca i poruszająca, daje dużo do myślenia. O losie i o życiu, ale także o stosunku duszy do ciała, o stosunku myślenia i odczuwania do własnej cielesności.

Jean uległ wylewowi w 1995 r. Niestety nie doczekał premiery swojej książki, zmarł 3 dni wcześniej 9 marca 1997 r. Dziesięć lat później Julian Schnabel nakręcił na jej podstawie film o takim samym tytule. Został on nagrodzony na festiwalu w Cannes.

sobota, 21 sierpnia 2010

Wspomnienia - byt niematerialny, ale trwały

Może zabrzmi to banalnie, ale wspomnienia, które nie są bytem materialnym, są czymś najtrwalszym na świecie. Światów żyjących w naszych głowach nic i nikt nam nie zabierze - i to jest najpiękniejsze.


ul. Długa w Gdańsku


Nad Motławą


Marzy mi się teraz taka pszyszna kawa

niedziela, 15 sierpnia 2010

„Zaklinacze samotności” Magdaleny Kuydowicz

„Zaklinaczy samotności” Magdaleny Kuydowicz kupiłam w Empiku przed drogą powrotną z Gdańska. Mając w perspektywie kilkanaście godzin jazdy pociągiem, chciałam poczytać coś nieskomplikowanego i odprężającego. Książka spełniła oczekiwania ;) Czyta się ją łatwo i szybko. Nie wymaga zaangażowania intelektualnego, ani emocjonalnego.

Jest to zbiór prostych opowiastek, których bohaterowie cierpią na różne odmiany samotności. Jest mężatka, przez lata niedoceniana przez partnera, nastolatka z domu dziecka, nieśmiała studentka, alkoholik, chłopak wyrzucony z uczelni itp., itd. Czyli dla każdego coś miłego. Nie będzie chyba czytelnika, który w chociaż jednym opowiadaniu nie znajdzie odbicia kawałka swojego życia.

Każdą prezentowaną postać (ponoć są autentyczne), jej decyzję, charakter komentuje seksuolog Wiesław Sokoluk. Wedle założeń autorki miało to sprawić, że książka stanie się rodzajem poradnika, darmową terapią. Ale dla mnie jest to wymuszone i sztuczne. Bo jak terapeuta ma udzielać rad osobom istniejącym dla niego jedynie na papierze. Są to takie bardzo teoretyczne dywagacje, których napisania mógłby się podjąć psycholog amator.

Podsumowując „Zaklinacze samotności” to książka na wskroś współczesna, bo nastawiona na masowego, nieokreślonego czytelnika. Dlatego też brakuje jej charakteru i oryginalności. Ale do pociągu w sam raz. :)

sobota, 14 sierpnia 2010

Gdańsk - pozytywne zaskoczenie

Wakacje, wakacje i po wakacjach. Niestety to smutne powiedzenie dotyczy dziś także mnie. Niedziela to mój ostatni dzień wolności, zwykle najbardziej smutny i dołujący. Jedynym pocieszeniem jest fakt, że mam jeszcze parę dni urlopu (dokładnie 39) i jesienią odpocznę sobie jeszcze z tydzień. Może na kilka dni znów się gdzieś wybiorę. Zakończona w piątek wizyta w Gdańsku zaostrzyła mój apetyt na wyprawy. Chociaż w stolicy Pomorza byłam dość krótko, to miasto wywarło na mnie bardzo pozytywne wrażenie.

Należy do jednych z największych w kraju, latem ze względu na turystów jest na pewno o wiele bardziej zatłoczone, mimo to nie przytłacza swoją wielkością tak jak np. Warszawa. A korzystając z publicznych środków transportu, a najlepiej z tramwajów można w miarę sprawnie dostać się w odległe od siebie dzielnice. Ludzie też sprawiają wrażenie bardzo normalnych, w przeciwności do stolicy nie lansują się swoimi strojami na siłę.

A co robiłam przez te kilka dni wypoczynku ? Głównie odwiedzałam muzea, ale odbywało się to bez pośpiechu. Jeden dzień, jedna placówka, aby więcej "dotknąć", przeżyć, zapamiętać. Każdemu kto odwiedzi Danzig polecam wystawę „Droga do wolności”. Niedaleko Placu Solidarności w podziemiach można zobaczyć jak doszło do powstania "Solidarności", jak wyglądało życie Polaków w PRL oraz dowiedzieć się więcej o protestach robotniczych. Nie jest to jednak smutne chodzenie od gablotki do gablotki. Na kilku komputerach można przejrzeć zdjęcia i filmy z minionej epoki. Prezentowane eksponaty wolno dotykać, robić sobie z nimi zdjęcie aby przez chwilę poczuć atmosferę tamtych czasów. I jak to w nowoczesnych muzeach bywa nie brakuje też filmów wyświetlanych na dużych ekranach. Jeśli moje słowa kogoś nie przekonały, to dodam, że normalny bilet wstępu kosztuje zaledwie 6 zł!

Ostatniego dnia wzięłam zaś udział w nietypowej wycieczce starym autobusem (zwanym ogórkiem) po Stoczni Gdańskiej. Były pracownik, kolega Lecha Wałęsy opowiadał nam jak wyglądała kiedyś jego praca, co mieściło się w opuszczonych dziś budynkach, pokazał gdzie było miejsce pracy byłego prezydenta oraz jaka przyszłość czeka stocznię. Wyprawa jest o tyle ciekawa, że normalnie nie można wejść na teren SG, a warto poznać miejsce, która tak mocno i wyraźnie odbiło się na kartach historii. Niedługo zaś zupełnie zmieni swoje obliczę, na terenach niedaleko słynnej bramy ma powstać… osiedle mieszkaniowe i galeria handlowa. Wydaje się to trochę smutne, ale niestety SG tylko w taki sposób może wziąć wdech i znów tętnić życiem.


ul. Długa /// historyczne centrum miasta

Okolice ul. Długiej /// Napompowane powietrzem wielkie balony, trochę wody i dzieciakom nic więcej do szczęście nie potrzeba /// Podobne atrakcje można było spotkać w wielu miejscach Gdańska oraz na plaży

Plaża, morze niezapomniany widok

Słynna brama przez, którą przeskoczył najsłynniejszy elektryk w kraju


Pomnik stoczniowców pomordowanych podczas strajków w latach 70.


Opuszczone budynku znajdujące się przy ulicy oraz murowane ogrodzenie są systematycznie usuwane, aby nie kłuć w oczy kibiców, którzy przyjadą na mecze rozgrywane podczas Euro2012
Wystawa "Rzeczy polityczne" prezentowana w Instytucie Sztuki "Wyspa" znajdującym się na terenie stoczni

Ogórek z lat 80., kupiony specjalnie na wycieczki po stoczni

Syn Antares trafił do SG przed kilkoma laty na mały remont. Niestety właściciel trafił do więzienia, jego majątek zajął syndyk i nic z " zasiedziałym gościem" nie można zrobić. Statek stoi i rdzewieje

Apetyczny Buffet w "Wyspie"

Fragment wystawy "Droga do wolności"

"Droga do wolności"

niedziela, 8 sierpnia 2010

Czy przewodniki mogą być ciekawe?

Jak ja kocham wakacyjne nic nierobienie. Czas tylko dla siebie. Nie mam jeszcze rodziny, dzieci, poważnych obowiązków, więc „wolność” mogę poświęcić na przyjemności, które na codzień wymykają się gdześ z rąk. Czternaście dni urlopu, to czas, który służy naładowaniu baterii, oderwaniu się od ciągłego stresu związanego z pracą. Oczywiście odpoczywać i leniuchować można w różny sposób. Pierwszy tydzień spędziłam w domu, teraz czas troszkę się przewietrzyć. Dziś wybieram się do Gdańska. Nigdy wcześniej w tym mieście nie byłam, dlatego z chęcią zobaczę słynny trójząb Neptuna. Niestety to jedyna rzecz, rzeźba, którą kojarzę z tym nadmorskim miastem. Może nie powinnam się do tego przyznawać, ale taka jest wstydliwa prawda. Aby przez kilka następnych dni wiedzieć, co oglądać zaopatrzyłam się w przewodnik po Gdańsku (marzył mi się o Trójmieście, ale chyba zbyt wiele wymagałam), chociaż nie było to rzecz prosta. W księgarniach znaleźć można głównie wydawnictwa opisujące uroki: Francji, Włoch czy Hiszpani lub zagranicznych miast takich jak Praga, Rzym czy Londyn. O wiele trudniej znaleźć jest skromny chociaż przewodnik po Krakowie, Warszawie, Poznaniu. Jeśli już jakiś uda się odszukać, najczęściej stoi zakurzony gdzieś wysoko, bądź schowany za gorącą Sardynie lub kosmopolitycznym Berlinem. Wydawcy uważają chyba, że Polacy znają swój kraj na tyle dobrze, że nie potrzebują wiedzieć co warto zobaczyć w Zakopanem. A nie wszystkich przecież stać, aby wybrać się na gorące greckie wysepki – chociaż szczerzę o tym marzę :)



Przewodniki są najczęściej bardzo podobne do siebie i nie ma co ukrywać – nudne. Różnią się jedynie wielkością, liczbą zdjęć i jakością papieru. Trudno szukać w nich ciekawych informacji, zwykle prezentują standard – czyli najstarsze w danym miejscu zabytki oraz najpopularniejsze restauracje i kawiarnie. Jak fajnie można zrobić przewodnik udowadnia Agora. Niedawno ukazała się druga edycja „Zrób to w Warszawie”. Za dwuznacznym dla wielu tytułem kryje się bardzo niestandardową treść. Autorzy Agnieszka Kowalska i Łukasz Kamiński zachęcają np., aby wyruszyć tropem… różu czyli dlaczego warto zobaczyć różowy neon na Kępie Potockiej, tłumaczą o co chodzi z różowym jeleniem i gdzie można znaleźć różowe ławki. Odkrywają też zakamarki miasta, znane niewielu osobom, koneserom dobrej muzyki, książki i kawy. Udowadniają, że nadzienie miasta jest pyszne i kolorowe. Trzeba tylko wykrzesać z siebie ciut energii, aby się do niego dostać. Przedstawiają też w nowym świetle znane miejsca, budynki, wycinki rzeczywistości. Bo czy mijając na rondzie de Gaulle’a słynną już palmę wiemy po co ona w ogóle tam stoi? Chyba nie wiele osób może się poszczycić taką wiedzą.




Przewodnik muszę jeszcze pochwalić za menu na cały tydzień ułożone przez Macieja Nowaka, kulinarnego recenzenta „Gazety Co Jest Grane” oraz angielskie wersję wszystkich notek. A więc nie ma co narzekać, że stolica, brzydka, wielka, zakorkowana, śmierdząca, przeludniona, nijaka, bezbarwna, odpychająca, trzeba koniecznie „Zrobić to Warszawie”. Na koniec przyznam szczerzę, że lubię czasem zrobić sobie jednodniową wycieczkę do stołecznego miasta. Chciałabym, aby kiedyś o Radomiu pojawiła się tak pięknie wydana książka, chociaż byłaby to raczej skromna broszura.







środa, 4 sierpnia 2010

Bliski świat czyli Gottlandia

Z jakich powodów kupujemy książki? Co skłania nas do sięgnięcia w księgarni po określoną pozycję? Czy jest to czasem decyzja spontaniczna, podyktowana emocjami i chwilową potrzebą?

Oczywiście najambitniej jest odpowiedzieć, że w kręgu naszych zainteresowań jest jedynie literatura z najwyższej półki. A przekraczając próg domu książki dokładnie wiemy, co warte jest uwagi. Rzeczywistość jest czasem bardziej przyziemna, przynajmniej w moim przypadku. Gdy mam ochotę coś przeczytać, zdarza się, że kusi mnie ładna okładka, dobrej jakości wydawnictwo czy pochlebna recenzja w kobiecym piśmie. Może lekturę powinno się wybierać z większym pietyzmem, myśląc o tym czego można się dzięki niej dowiedzieć nowego o świecie. Ale książka powinna być też rozrywką, przyjemnością, co oczywiście nie oznacza, że ma być płytka i źle napisana.


„Gottland” Mariusza Szczygły poleciła mi koleżanka z pracy, lekturą absolutnie zachwycona. O wydawnictwie słyszałam oczywiście już dużo wcześniej, jednak przez myśl mi nie przeszło, że reportaż o komunistycznych Czechach może mnie zainteresować. Z całym szacunkiem dla autora, byłam przekonana, że będą to nudne wywody, prezentujące realia, nieznanego, nieistniejącego już świata. Znajoma miała jednak rację, książka jest rewelacyjna. Wciąga od pierwszej strony i nie puszcza, aż do ostatniej - przeczytałam ją w dwa dni.

Już pierwszy reportaż o tworzącym się imperium czeskiego rzemieślnika zapiera dech w piersiach. Jak zwykły szewc mógł stworzyć niemalże idealną machinę, w której zatrudnione były tysiące jego rodaków, a następnie kolejne setki w krajach całego świata. Z zaciekawieniem przeczytałam też losy Marty Kubišovej, która rozpoczynała karierę z Heleną Vondráčkovą i pewnie osiągnęłaby jeszcze większy sukces niż swoja koleżanka, gdyby „układała” się z władzą ludową. Dowiedziałam się na jakie ustępstwa i upokorzenia musieli iść pisarze, wykonujący "wolny" zawód, aby dalej robić to co kochają i jak przeraźliwie partia ingerowała w życie każdego człowieka.

A co oznacza tytuł „Gottland”? To nic innego jak nazwa muzeum Karela Gotta niekwestionowanej, mega gwiazdy czeskiej piosenki. O tyle zadziwiające było działania tej instytucji (po zaginięciu właściciela, żona zdecydowała ją zamknąć), że wokalista nadal żyje. Jak dużym uwielbieniem wśród Czechów cieszy się ta postać świadczą na pewno tłumy ludzi, które odwiedzały jego dawną willę.

Mariusz Szczygieł zabrał mnie w niezwykłą podróż po kraju, którego już nie ma. Nie jest to jednak ciężka wędrówka po stromych i ciężkich do przejścia zboczach literatury, ale przyjazny spacer z przyjacielem, który z lekkim poczuciem humoru opowiada jak niezwykli są nasi sąsiedzi i, że po II wojnie światowej, też nie mieli łatwo. Chociaż ta odległa już rzeczywistość jest chwilami tak absurdalna, że przyprawia nas współczesnych o uśmiech na twarzy.

Skromnym moim zdaniem książka, to kawał dobrej literatury, a nagrody jakie jej przyznano są jak najbardziej zasłużone.

wtorek, 3 sierpnia 2010

Nie chcę do ciebie wracać Leo

Powszechnie panuje przekonanie, że sequel jest gorszy niż pierwsza część filmu lub gry komputerowej. Opinię to potwierdza powieść „Wróć do mnie” Daniela Glattauer’a. Jest to kontynuacja „Napisz do mnie”. Pierwszą z książek przeczytałam z ogromną przyjemnością. Wyjątkowy, meilowy dialog Leo i Emmi oczarował mnie swoją spontanicznością, lekkością i nierealnością. Słowa i zdania wymieniane przez wiele miesięcy pomiędzy bohaterami dotyczyły przede wszystkim ich relacji, cienkiej nici łączącej dwa odległe istnienia. Nie było rozmów o sprawach przyziemnych, a jeśli już to bardzo rzadko.

Chcąc poznać dalszą historię dwójki 30-latków już kilka dni po polskiej premierze kupiłam drugą część. Niestety zupełnie mnie rozczarowała. I do tej pory nie wiem, czy „nic dwa razy się nie zdarza” i może drugi raz ta sama oryginalna konwencja nie przypadła mi do gustu, czy może autor nie potrafił przeskoczyć postawionej wysoko poprzeczki. „Wróć do mnie” jest przegadana, zbyt długa i zwyczajnie nudna. Dialogom bohaterów brakuje energii i polotu. Wydaje się jakby powtarzali, to co już powiedzieli. Zmęczona tą flegmatyczną plątaniną pretensji, pytań, zagadywanek, ostatnie 50 stron przekartkowałam i chyba nic tak naprawdę ciekawego nie straciłam. Zakończenie jest pozytywne i szczerze tego oczekiwałam, ale wywołałoby na mnie większe wrażenie, gdyby kilka chwil przed był moment kulminacyjny, podnoszący odrobinę napięcie. Wiem, że romanse, bo „Wróć do mnie” ewidentnie reprezentuje ten gatunek, rządzą się swoimi prawami, ale szczypta silniejszych emocji, jakiś zwrot akcji, niekoniecznie związany z uczuciami nadałby książce kolorytu i energii.


Powieść można zaliczyć do tzw. urlopowych, nie wymaga żadnego skupienia i myślenia. Jest miło, przyjemnie i nic więcej. Spodziewałam się po kontynuacji „Napisz do mnie” o wiele więcej.


Gala Endo
Bardzo zaskoczył mnie nowy dwutygodnik „Gala”, a dokładnie jej okładka wykonana przez Agatę „Endo” Nowicką. Była ona w sklepie pośród innych kobiecych czasopism na tyle wyrazista, że nie mogłam się powstrzymać przed jej kupieniem. Przez ułamek sekundy myślałam nawet, że to jakieś poważniejsze „wydawnictwo” Polityka czy Newsweek.

Takie emocjonalne, drobne zakupy, to chyba zachowanie a’la sroka, jak coś się świeci przed oczami to trzeba to mieć. Czasopismo za kilka złotych na szczęście nie zrujnowało mojego budżetu, ale na trochę wyciszyło nałogową gazeciarę, u której racjonalizm zwykle wygrywa nad emocjami.
Okładka „Gali” zainspirowała mnie do wejścia na stronę internetową „Endo”. Gdy obejrzałam jej portfolio okazało się, że wiele jej prac znam z różnych gazet takich jak np. „Wysokie obcasy” czy „Twój styl”. Robienie ilustracji do książek to musi być chyba bardzo twórcza praca. Na pewno są emocje związane z terminami bądź brakiem weny, ale satysfakcja z dobrze wykonanej pracy musi być ogromna. Szkoda, że kiedyś nie wybrałam innego sposobu na życie. Chociaż podobno mój zawód i moja praca też są twórcze.

piątek, 23 lipca 2010

Zupełnie bez kultury

Troszkę zaniedbałam ostatnio mojego bloga mimo, iż miałam osiem dni urlopu i był czas na pisanie. Moją głowę zaprzątały jednak inne obowiązki. Musiałam skończyć trzeci rozdział mgr. Udało mi się popełnić 30 stron, wysłać do promotora, teraz czekam tylko na „wyrok”. Ale nie ma co się nad tym więcej rozwodzić. Nie przepadam za tym tematem. Przez pisanie pracy nie mogłam sobie pozwolić na inne „atrakcje” jak np. książki czy kino. Teraz te zaległości zamierzam nadrobić. Dziś przy kawowo-mleczno-lodowym koktajlu zabrałam się za czytanie „Wróć do mnie” Daniela Glattauer’a. Jest to kontynuacja powieści „Napisz do mnie”, którą bardzo pozytywnie oceniłam kilka wpisów poniżej. Rozpoczętą mam też „Paczkę radomskich”, zbiór opowiadań Marcina Kępy i Ziemowita Szczerka. Czyta się tę książkę rewelacyjnie, uwielbiam gdy przy pomocy słów opisany jest dobrze mi znany świat radomskich ulic. We wtorek wybieram się zaś na film „Moja krew” z moim ulubionym łobuzem polskiego kina – Erykiem Lubosem. Facet wygląda jak zbir, ale ma w sobie dziwny urok.

czwartek, 1 lipca 2010

Popiełuszko... wiele pytań, mało odpowiedzi

Nie jestem zbyt obowiązkową blogerką. Regularne zamieszczanie postów nie leży w mojej naturze. Zdarzają się tygodnie, kiedy dzieje się wiele, ale brak mi czasu, aby słownie uwiecznić te wydarzenia.



Minione dni upłynęły mi filmowo. Obejrzałam kilka mniej i bardziej udanych produkcji. Wyjątkowy był seans obrazu „Popiełuszko. Wolność jest w nas”. Po jego zakończeniu odbyło się spotkanie z Andrzejem Woronowiczem, aktorem odtwarzającym tytułową postać oraz Rafałem Wieczyńskim, reżyserem. Panowie wspominali pracę na planie, emocje jakie temu towarzyszyły oraz niezwykłe sytuacje jakie ich spotykały.



A co do filmu, to nie wzbudził we mnie żadnych emocji. Jest to bardzo sprawnie i zgrabnie przedstawiona historia życia i tragicznej śmierci ks. Jerzego Popiełuszki. Brakuje mi w niej jednak wiarygodności, emocji, napięcia. Wszystko płyyynie, ale w tym przypadku nie jest to plus. Nawet scena morderstwa mną nie wzruszyła, zlała się z innymi chociaż w zamierzeniu miała wyglądać na brutalną. Nie dowiedziałam się dlaczego tak naprawdę młody, nieśmiały kapłan przyciągał tłumy, czy był, aż tak charyzmatyczny, dlaczego tak bardzo irytował SB-eków, czym różnił się od innych księży? Pytań mam w głowie wiele. Może ktoś mi zarzucić, że jestem nieuważnym widzem, że to wszystko było pokazane. Niestety ja odpowiedzi nie znalazłam



Film ważny, to na pewno. Ale nie jest to historia porywająca za serce. Na pewno przysłuży się edukacji. Rzesze uczniów obejrzą ją na lekcjach,historii, polskiego bądź religii.



Za�adowane przez: Kartka12. - Wideo o sztuce i animacje.












W minionym tygodniu obejrzałam też „Kac Vegas”, głupia komedia na poprawę nastroju – polecam. „Walentynki” naszpikowane gwiazdami – dno. „W chmurach” docenione przez krytyków – dobre, ale nie rewelacyjne.

czwartek, 24 czerwca 2010

Miłość, namiętność i zbyt głośna muzyka

Nadszedł już czas, aby rozprawić się z „Carmen Latiną”. Od soboty minęło kilka dni, a gdy odłożę spisywanie moich spostrzeżeń na później, część z nich może się ulotnić. A tego przecież bym nie chciała.

Musical wyreżyserowany przez Tomasza Dutkiewicza, a wystawiony na Dużej Scenie radomskiego teatru obejrzałam podczas pokazu przedpremierowego, więc uniknęłam, lokalnej śmietanki. Ale do rzeczy… Spektakl Stewart’a Trotter’a i Callum’a McLeod’a inspirowany jest „Carmen” Bizeta. W przeciwieństwie do oryginału jego akcja dzieje się, w początkach XXI w., w Ameryce Łacińskiej, a dokładnie w miasteczku Santa Maria. Tytułowa bohaterka, młoda i piękna dziewczyna afiszuje się ze swoimi potrzebami seksualnymi i ani myśli ich zwalczać. Uwielbia też imprezy ze swoimi przyjaciółmi oraz piłkę nożną, a dokładnie piłkarzy. Znudzona uwodzi wrażliwego Jose, ale gdy ten nie spełnia jej oczekiwań przenosi swoje „uczucia” na Escamillo. Ten drugi gra w reprezentacji Santa Maria i temperament ma gorący, wiec dla Carmen jest ideałem. Jednak igranie z uczuciami nie skończy się dla dziewczyny najlepiej. Tak w skrócie przedstawia się fabuła musicalu i jak to w tym gatunków teatralnym bywa, nie jest zbyt skomplikowana.

Tomasz Dutkiewicz w „Powszechnym” wyreżyserował już „Piaf”. Była to sztuka bardzo rozbudowana, barwna z zachwycającymi i uwodzicielskimi piosenkami w wykonaniu Katarzyny Jamróz. Poprzeczka była więc zawieszona bardo wysoko i chyba „Carmen Latinie” nie udało się jej przeskoczyć. Premierowy musical wydaje się być „prześpiewany” jeśli takiego określenia można w ogóle użyć. Partii dialogowych jest jak na lekarstwo, a przydałyby się bardzo. Tekstów piosenek nie można bowiem w ogóle zrozumieć. Nie wiem czy to wina nagłośnienia, mikroportów czy umiejętności wokalistów ale pod tym względem jest fatalnie. Jakby dla rozwiązania tego problemu, realizatorzy chyba maksymalnie podkręcili głośność. Po kilku pierwszych utworach byłam tym zmęczona i miałach ochotę wyjść.

Cała sztuka sprawiała wrażenie jakby niedopracowanej, niektórzy tancerze poruszali się troszkę niezgrabnie, nie wiedzieli gdzie jest ich miejsce. Zdaje sobie sprawę, ze ogarnięcie podwójnie obrotowej sceny nie jest łatwe, ale chyba od tego są próby. Jakby tego było mało drewniane twarze, niektórych osób psuły odrobinę efekt końcowy. To, że się umie tańczyć, to nie znaczy, że umie się grać partie nieme. Nie chcę już narzekać na „Carmen”, zdaję sobie sprawę ile wysiłku kosztuje przygotowanie takiego spektaklu. Mam nadzieję, że ekipa w kolejnych przedstawieniach lepiej się zgrają i wszystko dopracowane będzie co do jednego kroku i dźwięku.

Jak dla mnie cały musical ukradła Honorata Witańska grająca Trasquitę, ale ja chyba zawsze faworyzuję tę Panią. Jest zadziorna, figlarna i naturalnie seksowana. Marta Wiejak w roli Carmen też sobie nieźle radzi. Wije się po scenie, rozkłada nogi, pokazuje piersi, a wszystko to po to, aby przez półtorej godziny być zimną suką. A jak sprawdzili się panowie w roli kochanków? Łukasz Talik (Jose) dostał chyba paraliżu twarzy, bo emocji po nim nie było widać żadnych, a Marcin Wójtowicz (Escamillo) to poczciwy chłopak, jakby ściągnięty siłą z boiska. Ale dla niego to powinien być komplement.

Ufff… troszkę gorzkich słów padło, ale to tylko dlatego, że według mnie musical ma ogromny potencjał. Kilka drobnostek pójdzie do poprawki i będzie to przepiękne widowisko, z olśniewającą muzyką, zapierającymi dech scenami tanecznymi i plastyczną scenografią. Trzymam kciuki, może po wakacjach aktorzy, tancerze i dźwiękowcy nabiorą dystansu do swojego dzieła i troszkę go ściszą. Nie zawsze hałas lepiej słyszymy

PS Jarosław Rabenda w roli transwestyty Lily rewelacyjny! To trzeba koniecznie zobaczyć.



poniedziałek, 21 czerwca 2010

Piknik naukowy po radomsku

I Radomski Piknik Naukowy odbył się w sobotę na radomskim deptaku. Jak zapowiadały media, plac przed gmachem Corazziego miał się zamienić w wielkie laboratorium, kilka stoisk tematycznych, możliwość oglądania i wykonywania doświadczeń dostępnych na co dzień tylko dla naukowców. Na szczęście słowa te nie okazały się na wyrost. Imprezę oceniam na czwórkę z plusem (zawsze przecież może być lepiej).

Największą popularnością cieszyły się pokazy i warsztaty organizowane przez studentów z Uniwersytetu Warszawskiego. Nie mogę też nie wspomnieć o żakach i wykładowcach z Politechniki Radomskiej, którzy pokazali mieszkańcom, że za murami uczelni wiele się dzieję i daleko temu do nudy.

Mam nadzieję, że piknik stanie się imprezą cykliczną i co roku w Dni Radomia, będziemy mogli poczuć się jak naukowcy, a kilku małolatów złapie bakcyla do nauki przedmiotów ścisłyc.h Może za lat kilka hasło „Radom siła w precyzji”, nie będzie tylko pustym sloganem.

I jeden mały minus na koniec. Zdaję sobie sprawę, że tego typu imprezy organizowane są głównie dla dzieci. Ale ich dominacja była przerażająca. Były wszędzie… Wielu dorosłych, którzy chcieli np. skorzystać z mikroskopu bądź na stoisku kryminalistycznym zrobić sobie odcisk palca rezygnowało z tego pomysłu. Bo przecież „starym” nie wypada walczyć z małolatami.

Sobotę zakończyłam wizytą w teatrze na musicalu „Carmen Latina”, ale o tym w następnym wpisie.