Reportaż "Śród żywych duchów" Małgorzata Szejnert ukończyła na przełomie lat 1989 i 1990. Niestety nie mógł się wtedy ukazać w Polsce w legalnym wydawnictwie. Książka wyszła w Londynie i tylko cześć niewielkiego nakładu trafiła do kraju. Już wtedy docenili ją krytycy. Nie było jednak wówczas czasu na rozdrapywanie ran z powojennych lat. Budowano demokrację. Ale jak pisze sama autorka, z czasem otwierano archiwa, naukowcy odkrywali zbrodnie komunistyczne i zaczynali głośno mówić o tym, co działo się w drugiej połowie lat 40 i na początku lat 50.
Szejnert zastanawiała się czy wznowienie "Śród żywych duchów" ma sens. Kto będzie chciał jeszcze czytać tekst, który stracił na swojej aktualności. Na szczęście znaleźli się wokół niej mądrzy ludzie i przekonali do tej decyzji. Dzięki jej reportażowi wiemy jak trudno było wtedy rozmawiać o przeszłości, gdy wszyscy wkoło milczeli, a wiele lat wcześniej przy pomocy terroru zacierano pamięć. Zmieniono tylko jeden fragment - aneks ze spisem straconych. Stary obejmował dwieście osiemdziesiąt trzy nazwiska, nowy dwieście trzydzieści dziewięć. Ta radykalna różnica, to dowód na to jak niewiele jak niepewna jest historia najnowsza.
Książka ma formę dziennika ze śledztwa dziennikarskiego, jakie autorka prowadziła pod koniec lat 80. Chciała wiedzieć, co działo się z więźniami politycznymi straconymi na Rakowieckiej w latach 1944-1956. Ofiarami byli wtedy najczęściej ci, którzy nie podobali się
systemowi, bo należeli do przedwojennej kadry oficerskiej, walczyli w
Powstaniu Warszawskim, o których wiadomo było, że nie będą się godzić na kolejną okupację. Ich zwłoki grzebano w
tajemnicy przed rodzinami. Podobnie działo się z ciałami tych, których
śmiertelnie pobito, wpisując potem do aktu zgonu fałszywą przyczynę
śmierci. Aby dojść do prawdy, niczym prawdziwy detektyw analizowała zebrane przez siebie informacje, rozmawiała ze świadkami, kojarzyła fakty, wyciągała wnioski ze strzępków wspomnień, przeglądała grube teczki z dokumentami. Oczywiście niemożliwe było, aby wtedy wszystkie tajemnice udało się jej rozwiązać. Jak powszechnie wiadomo, nigdy nie będzie to możliwe.
Małgorzatę Szejnert szczególnie interesowało pole przy cmentarzu na Służewie, gdzie grzebano ludzi zabitych w więzieniu mokotowskim. Próbowała dokładnie ustalić miejsce ich pochówku i liczbę. Wiele równań z niewiadomymi udało się jej chyba jako pierwszej rozwiązać. Sporo uwagi poświęciła również tzw. "Łączce" na Wojskowych Powązkach. W kwaterze "Ł" także powstawały doły dla skazanych. Reportaż Szejnert to nie tylko historyczne fakty. Autorka nie zapomina o ludziach. Losy tych co ginęli i ich rodzin napawają przerażeniem. Żyli nie tylko w terrorze, ale też niekiedy na granicy ubóstwa. Czasem poszukiwania bliskich zamieniały się w obłęd jak np. w przypadku Macieja Chajęckiego, który chciał odnaleźć ojca Bronisława.
"Śród żywych duchów", to lektura obowiązkowa. Dzięki takim książkom nasza pamięć jest wciąż żywa. Może moje słowa zabrzmiały bardzo patetycznie, ale takie są adekwatne. Dawno żaden tekst nie zmusił mnie do tylu refleksji nad powojenną schizofreniczną historią Polski. Skąd brało się tyle zła?
Zdecydowanie - książka godna polecenia!
OdpowiedzUsuń