Męski punkt widzenia czyli recenzja Łukasza
Tylko Polacy mogli mieć na tyle ułańskiej
fantazji, by podczas wojny wziąć sobie na wychowanie małego syryjskiego
niedźwiedzia, poić go piwem, zabierać na potańcówki i jeszcze przysposobić do
roli żołnierza. Taki wniosek nasuwa mi się po przeczytaniu książki Ailleen Orr
pod wszystko mówiącym tytułem "Niedźwiedź Wojtek". Jak łatwo się
domyśleć, opowiada ona historię słynnego misia, który jako pełnoprawny członek
armii Andersa brał udział w bitwie pod Monte Cassino. Dodajmy, że uczynił to z
własnej woli.
Rodzina
autorki mieszkała w pobliżu polskiego obozu wojskowego Winfield, gdzie
stacjonowali zdemobilizowani żołnierze. Wojtka znała z opowieści dziadka Jima
Little'a, jednego ze szkockich przyjaciół misia, a osobiście spotkała się z nim
jako ośmioletnia dziewczynka już w czasach, kiedy futrzasty kombatant mieszkał
w zoo w Edynburgu. Tak narodził się jej sentyment dla zwierzęcia, którego
pamięć postanowiła uhonorować pomnikiem. Przy okazji spisała opowieści o zwierzęciu i jego niezwykłych losach w niniejszej książce.
Mimo,
że traktujący o bardzo trudnych czasach i mający kilka słabszych momentów
(które przypominają, że autorka jest księgową, nie pisarką), "Niedźwiedź
Wojtek" to w sumie bardzo ciepła opowieść o przyjaźni człowieka i
zwierzęcia. Mały miś został wykupiony od tragicznego, cyrkowego losu za puszkę
konserw. Oddano go pod opiekę kaprala Piotra Prendysa. On i inni żołnierze
wychowali go i zastąpili mu rodzinę do tego stopnia, że nawet zakładając, iż
spora część opowieści o niezwykłych wyczynach niedźwiedzia może być
podkoloryzowana, nieustannie byłem pod ogromnym wrażeniem opisywanych w książce
anegdot.
Dowiadujemy
się, że dorosłego niedźwiedzia puszczano wolno, by poruszał się samopas po
żołnierskim obozie, pozwalano mu wdawać się w udawane zapasy z ludźmi. Uwielbiał on też prysznice, a jednym z jego przysmaków były... zapalone papierosy.
Nocami Wojtek lubił przytulać się do któregoś z żołnierzy tak, jak robią to
pluszowe maskotki, nie dzikie niedźwiedzie. Orr zwraca uwagę, że od początku
wychowywany był i traktowany nie jak zwierzę ani człowiek, lecz po prostu
żołnierz. Być może stąd wzięła się jego niezwykła komitywa z wojakami Andersa
oraz legendarny już udział w kampanii pod Monte Cassino.
Kiedy
byłem dzieckiem i pierwszy raz usłyszałem o Wojtku, wyobrażałem sobie
wściekłego niedźwiedzia tratującego i rozszarpującego przerażonych hitlerowców.
W praktyce rola misia nie była aż tak efektowna – nosił on bowiem pociski dla
polskich artylerzystów. Ale był też ukochaną maskotką i dobrym duchem polskich
żołnierzy, którzy - przymusowo oddzieleni od rodzin - na niego przelali całą
swoją miłość i troskę. Historie opisane w tej książce, choć fragmentaryczne, są
na tyle niezwykłe, że choćby dla nich warto się zapoznać z „Niedźwiedziem
Wojtkiem”. To kolejny dowód na to, że Polak potrafi, i nawet udomowienie
ogromnego zwierzęcia nie jest dla niego zadaniem nie do wykonania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.