„Ochów” i „achów” nad filmem „Avatar” wysłuchałam w ostatnich tygodniach wiele. Żadna z zagdniętych przeze mnie osób nie wypowiedziała się źle o nowym obrazie Jamesa Camerona. Nie wypadało więc tego wiekopomnego dzieła nie obejrzeć skoro wszyscy jednoznacznie mówią ‘idź fajne’.
Z ciężkim sercem wyjęłam w kinie 25 zł aby zapłacić za magiczny bilet wstępu do krainy 3D. Aby pozytywnie nastawić się do czekającej mnie za chwilę projekcji wmawiałam sobie, że kiedyś trzeba zobaczyć jak wygląda film w trójwymiarze. W towarzystwie nie wypada nie mieć zdania skoro wszyscy jednoznacznie mówią ‘fajne’.
Ale przechodząc do meritum, bo obiecałam sobie nie rozpisywać się o tym filmie. Co w „Avatarze” tak bardzo ludzi intryguje? Zwykła opowiastka o słodkim chłopaczku, który przez przypadek trafia do krainy Pocahontas. Biega sobie z nią po lesie niczym smerfny Indianin i cieszy z fluoroscencyjnych, latających meduz. Oczywiście zakochuje się w swej niebieskiej koleżance - inaczej być niemoże, część publiczności byłaby jeszcze zawiedziona a tego Cameron by nie zniósł. Idylle przerywa najazd złych ‘Europejczyków’, którzy chcą zabrać ziemię Na'vi. Ale wspomniany wcześniej słodziak czyli Jake Sally jak Conan Barbarzyńca rozprawia się ze złymi ludźmi… bla bla bla itd.
Film za długi, bez fabuły, nastawiony jedynie na efekty specjalne, nieprzemyślany, płytki… ot trójwymiarowa pocztówka. Niby jak się na nią pierwszy raz spojrzy to ładna, ale od zbyt długiego przyglądania bolą oczy.
A miałam iść na „Kołysankę”…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.