Nie oglądałam nigdy filmu „Śniadanie u Tiffany’ego”. Tym bardziej byłam ciekawa książki o tym samym tytule autorstwa Trumana Capote. Właściwie powinnam napisać książeczki, bo liczy zaledwie kilkadziesiąt stron. Jakie mam wrażenia po lekturze? Zupełną obojętność. Przeczytałam, odłożyłam i moje myśli nie podążały w kierunku Holly Golightly. Niby miła to była opowiastka, ale bez charakteru. Niby główna bohaterka jest pełną fantazji i tajemnicy młodą kobietą, która za nic w świecie nie chce się ustatkować. Ale brakuje stron, aby lepiej ją poznać. Zrozumieć, dlaczego woli ciągłą zabawę i flirty z mężczyznami niż małą stabilizacje. Początkujący pisarz i narrator całej opowieści jest znakomitym tłem dla dziewczyny, ale jego fascynacja Holly jest co najmniej zagadkowa.
Trudno mi cokolwiek więcej pisać o „Śniadaniu u Tiffany’ego”. Warto zajrzeć do tej książki przed obejrzeniem filmu. Wydaje mi się jednak, że produkcja z kultową już rolą Audrey Hebpurn może być o niebo lepsza.
Ja lubię Capote'a tylko za styl. I tylko dla niego mogłabym czytać jego teksty. Fabuły mnie nudzą.
OdpowiedzUsuńWażne jest żeby pamiętać, że książka i film mają inne zakończenie.
OdpowiedzUsuńJedno i drugie kocham. Zawsze dostaję gęsiej skórki, gdy Audrey wchodzi do jubilera, niemal pękam z zazdrości.
Dzieło Capote'iego kojarzy się mi z odarciem z dziecięcej naiwności, przez co ma dla mnie podwójną wartość.
Pozdrawiam serdecznie :-)
Ciekawa recenzja. Bardzo chętnie bym się w końcu przekonała, jaka mi osobiście wyda się ta historia...
OdpowiedzUsuń