Dziś króciutko bo i książka niewielkich rozmiarów. „I była miłość w getcie” to sprawozdanie Marka Edelmana z lat wojennych. Opisuje to co widział, czuł w czasie niemieckiej okupacji. Nie czyni tego z pieczołowitością dokumentalisty. Przelewa na papier strzępy swojej pamięci. Fragmenty czasu z sześciu lat hekatomby. Wspomina napotkanych ludzi, przyjaciół, znajomych. Jednym poświęca zaledwie kilka zdań innym kilka stron. Dlaczego? Takimi prawami rządzi się ludzka pamięć. Czasem zapamiętujemy wydarzenia ważne, czasem w naszej głowie utrwalają się błahostki. Książka nie jest przegadana. Zdania są krótkie, energiczne. W czasie wojny nie ma czasu na zbędne słowa.
Tytuł sugeruje, że tym razem nie będzie o cierpieniu w czasie niemieckiej okupacji. Owszem autor przedstawia historie wręcz niewyobrażalne dla nas współczesnych. Kiedy ludzie decydowali jechać do obozu byle tylko nie opuścić rodziny. Gdy woleli dwa miesiące życia z ukochanym niż samotną i niepewną egzystencję. Ale jak to zawsze w książkach o wojnie bywa jest też śmierć. Śmierć głupia i bezsensowna. Szczególnie poruszył mnie fragment gdy jeden z powstańców zastrzelił chyba dwunastoletniego chłopca, bo ten nie chciał zostać sam na warcie (morderca był w tej sprawie sądzony po wojnie). Nastolatek, a właściwie jeszcze dziecko za swój płacz i emocje musiał zginąć. Wtedy wszyscy stawali się żołnierzami.
Zastanawiałam się dlaczego właściwie sięgam po tego typu lektury? Przecież wiem, że poraz kolejny przeczytam o zbrodniach niewyobrażalnych. Ale może czasem potrzebne są takie nakłucia prosto w serce, aby pomyśleć jak „czarne” to były czasy i jak dziś jesteśmy szczęśliwi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.