piątek, 12 lipca 2013

"Pra. O rodzinie Iwaszkiewiczów" pisze Włodek

Ludwika Włodek musiała się sporo napracować podczas zbierania materiałów do "Pra. O rodzinie Iwaszkiewiczów". Przedstawiła w książce nie tylko swojego słynnego pradziadka, jego żonę Hannę, rodzieństwo oraz córki Marię i Teresę. Sięgnęła dalej. Udało jej się nawet napisać o ojcu pisarza, który brał udział w powstaniu styczniowym. Tak, tak nie pomyliły mi się daty. Jarosław, a właściwie Leon (takie imię nadano mu na chrzcie) był późną, małżeńską wpadką Bolesława i Marii. 

W książce pojawiają się nie tylko wspomniane wyżej osoby. Włodek opowiada także o dalszych ciotkach, wujach, kochankach i znajomych. Szczególnie na początku ten korowód postaci przytłacza. Chwilowy brak skupienia i już nie wiemy, kto jest kim, z kim i dlaczego. Bardzo łatwo się zgubić czytając o Lilpopach, rodzinie Anny Iwaszkiewicz. W kolejnych rozdziałach, dotyczących przede wszystkim najbliższej rodziny jest już dużo łatwiej. 

Ludwika Włodek nie napisała kolejnej biografii pełnej szczegółów z życia pisarza. Tak jak wskazuje tytuł, opowiedziała nam gawędę. Bliższe jej sercu są  anegdoty, ciekawostki, rodzinne powiedzonka, klimat panujący w rodzinnej posiadłości niż daty i fakty. Spisała, to o czym się w jej rodzinie opowiadało, z czego się śmiano i do czego wracano z sentymentem bądź smutkiem. Nie ominęła tematów trudnych, nie stworzyła familii idealnej. Przeciwnie, wspomina, że o wielu sprawach nie rozmawiano, że mimo powierzchownej otwartości domu Iwaszkiewiczów, czasem między najbliższymi panował chłód i wzajemne pretensje. Były też rozwody, choroby psychiczne, romanse, samobójstwa i kłopoty finansowe. 

Ale nie rozdrapuje też przeszłości, aby zaszokować czytelnika skrywanymi przez lata tajemnicami. To książka Ludwiki Włodek i to ona nadaje jej rytm, prowadzi własnymi torami, bo jest dumna ze swoich przodków. I chociaż trochę brakowało mi np. informacji o tym, jak udało się jej pradziadkowi przeżyć w miarę spokojnie wojnę, ukrywając m.in. powstańców i Żydów, to "Pra. O rodzinie Iwaszkiewiczów", jest pozycją wartą przeczytania. Niewiele osób ma w sobie tyle chęci i siły, aby w formie książki utrwalić życie swoich przodków. 


Anna i Jarosław Iwaszkiewiczowie. Zdjęcie pochodzi ze trony www.stawisko.pl

czwartek, 11 lipca 2013

Pięćdziesiąt odcieni Greya. Czy warto przeczytać ?



Długo zastanawiałam czy warto o trylogii "50 odcieni Greya" pisać. I chociaż przeczytałam ją już ponad miesiąc temu, z tyłu głowy czai się myśl, że to wstyd przyznawać się do lektury tego typu powieści. Bo zanim trafiła w moje ręce, dużo słyszałam, że jest niskich lotów i dla niezbyt wymagających czytelników. Skąd więc te miliony sprzedanych egzemplarzy, pierwsze miejsca na listach bestsellerów? Czy ci wszyscy ludzie nie mają gustu? Musiałam sprawdzić na własne oczy, skąd bierze się ta szalona popularność powieści E. L. James oraz miażdżące recenzje krytyków i samych czytelników.

Pierwszych kilkanaście stron "Pięćdziesięciu twarzy Greya" przeczytałam wiosną. Szybko mnie znudziły. Książka trafiła na półkę. I pewnie by tam została gdyby nie wyjazd na wakacje. Dałam powieści drugą szanse. Co się okazało? Po kilku dniach zaczęłam już "Ciemniejszą stronę Greya", a zanim skończył się drugi tydzień miałam za sobą "Nowe oblicze Greya". Warto dodać, że każda część ma około 600 stron.

Nie ma co ukrywać. Powieści są napisane fatalnym językiem. Liczba powtórzeń przyprawia o zgrzytanie zębów. Zastanawiam się czy jest to wina tłumaczenia, czy w oryginalne autorka też nie umie się posługiwać synonimami. A jeśli tak, to dlaczego wydawca nie zwrócił na ten fakt uwagi? "Sardoniczny śmiech", "głaskał moje knykcie", "jego język pieścił moje imię", "o święty Barnabo" i prawdziwy hit (kit) "moja wewnętrzna bogini", to tylko kilka przykładów językowych koszmarków. Jest ich w całej trylogii o wiele więcej, ale po miesiącu wiele z nich zatarło się już w mojej pamięci. Nadal żywe jest jednak pytanie. Dlaczego inteligentna osoba, a taką zapewne jest E. L. James, nie potrafi posługiwać się bardziej wyrafinowanym słownictwem?

Fabuła każdej części też nie zachwyca, chociaż pierwsza jest najbardziej monotonna. W drugiej i trzeciej pojawia się pewna intryga, akcja. W "Pięćdziesięciu twarzach Greya" Ana i Christian (jakby ktoś jeszcze nie wiedział, to główni bohaterowie) tylko się ze sobą "zabawiają". Bo nie ma też co ukrywać, że powieści są erotykami. Seks młodej absolwentki uniwersytetu oraz bajecznie bogatego biznesmena jest centralnym ich elementem. Odbywają się w różnych miejscach, wspomagane mniej lub bardziej wyrafinowanymi gadżetami. 

Co więc mają w sobie książki E. L. James? Nie ma na to jednoznacznej odpowiedzi. Wydaje mi się jednak, że do bólu prosty język, duża dawka erotyki oraz postać głównego bohatera mają wpływ na powodzenie tego tytułu. I chociaż Christian Grey nie jest psychologicznie ciekawym bohaterem, to chyba wiele kobiet chciałoby na swoje drodze spotkać tak osobliwego mężczyznę, który zmieni ich życie o 180 stopni i przeniesie w świat "Mody na sukces". Stąd pewnie powodzenie trylogii, która jest dla czytelników oderwaniem od codzienności, pozwala przez chwilę zanurzyć się w innym świecie. Nie będę ukrywać, że dla mnie też była przede wszystkim zabawą z konwencją, chociaż zupełnie niezamierzoną. Czasem warto przeczytać coś dla zmysłów. Nie czuć się źle z faktem, że spodobała nam się powieść, która nie jest klasyką światowej literatury.  

PS Pojawiają się plotki, że w ekranizacji trylogii tytułową rolę ma zagrać Alex Pettyfer. Popieram :)