"Najpierw było lekkie uderzenie i żadnego bólu. Otwieram oczy i widzę bezwładnie zwisające ręce. Dlaczego nie potrafię nimi poruszać? Potworne przerażenie. Nie mogę krzyczeć na głos, więc krzyczę w myślach: ratunku, nie mogę się ruszyć! Każda sekunda jest coraz trudniejsza: brakuje powietrza, wzrok coraz słabszy, wreszcie wszystko gaśnie" – tak radomianin Mariusz Rokicki przedstawił w swojej książce chwilę, która zmieniła jego życie bezpowrotnie. Dzień po swoich dwudziestych pierwszych urodzinach - 16 sierpnia 1998 roku skoczył do wody. Było za płytko. Od tego czasu jest sparaliżowany.
„Życie po skoku” wystukane jedynie kciukiem wywarło na mnie ogromne wrażenie. 33 letni już teraz Mariusz w do bólu prawdziwy sposób przedstawia jak ciężkie jest życie osoby sparaliżowanej. Jak musi walczyć o każdy dzień, aby się nie załamać, zachować swoje człowieczeństwo. Łatwo nie jest. Na początku pojawiały się myśli samobójcze, powracały odleżyny, strach przed kąpielą i kontaktem z wodą. W kolejnych latach ciągłe zmagania z infekcjami, życie z rurką tracheotomijną (miała być na krótko, a jest do dziś). Gorzkie słowa autor kieruje w stronę niektórych lekarzy, którzy często nie potrafią pomóc bądź robią to tylko dla pieniędzy.
Mariusz stara się dostrzegać „uroki” życia i fakt, że żyje, ale nadal jest mu bardzo ciężko o czym wspomina na swojej stronie internetowej: http://www.mariuszrokicki.pl/news.php
Jeszcze bardziej wstrząsająca jest książka napisana przez naczelnego magazynu "Elle" Jean-Dominique Bauby. Wylew krwi do mózgu sprawił, że uległ on tzw. syndromowi zamknięcia. Jego mózg jest w pełni sprawny, ale ciało stało się bezwładnym skafandrem. Nie może poruszać żadną częścią ciała oprócz powieki lewego oka. To ona umożliwia mu komunikację ze światem zewnętrznym.
Zastanawiacie się jak więc Jean napisał swoją książkę? Opiekująca się nim pielęgniarka mówiła alfabet, a on gdy usłyszał odpowiednią literę mrugał okiem. Jak wielki to był wysiłek napisać w ten sposób 124 strony można sobie tylko wyobrazić. Każdy rozdział ma zupełnie inną atmosferę. Niektóre są zabarwione lekką ironią. Na ustach pojawia się uśmiech gdy czyta się jak pielęgniarze traktują autora przenosząc go do kąpieli lub jak obchodzą się z nim pracownicy szpitala. Inne są bardzo wzruszające, szczególnie ten gdy dzieci redaktora odwiedzają go w szpitalu: „Teofil, mój syn, zasiadł z powagą, jego buzia znajduje się o pięćdziesiąt centymetrów od mojej głowy, a ja nawet nie mam prawa, by zanurzyć rękę w jego gęstej czuprynie, pogłaskać po szyi, przytulić, aż do utraty tchu jego drobne ciałko. Jak to nazwać? Potworność? Niesprawiedliwość? Obrzydliwość? Horror? Nagle pękam. Płynną mi łzy i z gardła wydobywa się ochrypły spazm, który wprawia Teofila w drżenie. Nie bój się mały, ja cię kocham.”
Książka jest przejmująca i poruszająca, daje dużo do myślenia. O losie i o życiu, ale także o stosunku duszy do ciała, o stosunku myślenia i odczuwania do własnej cielesności.
Jean uległ wylewowi w 1995 r. Niestety nie doczekał premiery swojej książki, zmarł 3 dni wcześniej 9 marca 1997 r. Dziesięć lat później Julian Schnabel nakręcił na jej podstawie film o takim samym tytule. Został on nagrodzony na festiwalu w Cannes.