niedziela, 22 sierpnia 2010

Drugie życie w skafandrze

"Najpierw było lekkie uderzenie i żadnego bólu. Otwieram oczy i widzę bezwładnie zwisające ręce. Dlaczego nie potrafię nimi poruszać? Potworne przerażenie. Nie mogę krzyczeć na głos, więc krzyczę w myślach: ratunku, nie mogę się ruszyć! Każda sekunda jest coraz trudniejsza: brakuje powietrza, wzrok coraz słabszy, wreszcie wszystko gaśnie" – tak radomianin Mariusz Rokicki przedstawił w swojej książce chwilę, która zmieniła jego życie bezpowrotnie. Dzień po swoich dwudziestych pierwszych urodzinach - 16 sierpnia 1998 roku skoczył do wody. Było za płytko. Od tego czasu jest sparaliżowany.

„Życie po skoku” wystukane jedynie kciukiem wywarło na mnie ogromne wrażenie. 33 letni już teraz Mariusz w do bólu prawdziwy sposób przedstawia jak ciężkie jest życie osoby sparaliżowanej. Jak musi walczyć o każdy dzień, aby się nie załamać, zachować swoje człowieczeństwo. Łatwo nie jest. Na początku pojawiały się myśli samobójcze, powracały odleżyny, strach przed kąpielą i kontaktem z wodą. W kolejnych latach ciągłe zmagania z infekcjami, życie z rurką tracheotomijną (miała być na krótko, a jest do dziś). Gorzkie słowa autor kieruje w stronę niektórych lekarzy, którzy często nie potrafią pomóc bądź robią to tylko dla pieniędzy.

Mariusz stara się dostrzegać „uroki” życia i fakt, że żyje, ale nadal jest mu bardzo ciężko o czym wspomina na swojej stronie internetowej: http://www.mariuszrokicki.pl/news.php

Jeszcze bardziej wstrząsająca jest książka napisana przez naczelnego magazynu "Elle" Jean-Dominique Bauby. Wylew krwi do mózgu sprawił, że uległ on tzw. syndromowi zamknięcia. Jego mózg jest w pełni sprawny, ale ciało stało się bezwładnym skafandrem. Nie może poruszać żadną częścią ciała oprócz powieki lewego oka. To ona umożliwia mu komunikację ze światem zewnętrznym.

Zastanawiacie się jak więc Jean napisał swoją książkę? Opiekująca się nim pielęgniarka mówiła alfabet, a on gdy usłyszał odpowiednią literę mrugał okiem. Jak wielki to był wysiłek napisać w ten sposób 124 strony można sobie tylko wyobrazić. Każdy rozdział ma zupełnie inną atmosferę. Niektóre są zabarwione lekką ironią. Na ustach pojawia się uśmiech gdy czyta się jak pielęgniarze traktują autora przenosząc go do kąpieli lub jak obchodzą się z nim pracownicy szpitala. Inne są bardzo wzruszające, szczególnie ten gdy dzieci redaktora odwiedzają go w szpitalu: „Teofil, mój syn, zasiadł z powagą, jego buzia znajduje się o pięćdziesiąt centymetrów od mojej głowy, a ja nawet nie mam prawa, by zanurzyć rękę w jego gęstej czuprynie, pogłaskać po szyi, przytulić, aż do utraty tchu jego drobne ciałko. Jak to nazwać? Potworność? Niesprawiedliwość? Obrzydliwość? Horror? Nagle pękam. Płynną mi łzy i z gardła wydobywa się ochrypły spazm, który wprawia Teofila w drżenie. Nie bój się mały, ja cię kocham.”

Książka jest przejmująca i poruszająca, daje dużo do myślenia. O losie i o życiu, ale także o stosunku duszy do ciała, o stosunku myślenia i odczuwania do własnej cielesności.

Jean uległ wylewowi w 1995 r. Niestety nie doczekał premiery swojej książki, zmarł 3 dni wcześniej 9 marca 1997 r. Dziesięć lat później Julian Schnabel nakręcił na jej podstawie film o takim samym tytule. Został on nagrodzony na festiwalu w Cannes.

sobota, 21 sierpnia 2010

Wspomnienia - byt niematerialny, ale trwały

Może zabrzmi to banalnie, ale wspomnienia, które nie są bytem materialnym, są czymś najtrwalszym na świecie. Światów żyjących w naszych głowach nic i nikt nam nie zabierze - i to jest najpiękniejsze.


ul. Długa w Gdańsku


Nad Motławą


Marzy mi się teraz taka pszyszna kawa

niedziela, 15 sierpnia 2010

„Zaklinacze samotności” Magdaleny Kuydowicz

„Zaklinaczy samotności” Magdaleny Kuydowicz kupiłam w Empiku przed drogą powrotną z Gdańska. Mając w perspektywie kilkanaście godzin jazdy pociągiem, chciałam poczytać coś nieskomplikowanego i odprężającego. Książka spełniła oczekiwania ;) Czyta się ją łatwo i szybko. Nie wymaga zaangażowania intelektualnego, ani emocjonalnego.

Jest to zbiór prostych opowiastek, których bohaterowie cierpią na różne odmiany samotności. Jest mężatka, przez lata niedoceniana przez partnera, nastolatka z domu dziecka, nieśmiała studentka, alkoholik, chłopak wyrzucony z uczelni itp., itd. Czyli dla każdego coś miłego. Nie będzie chyba czytelnika, który w chociaż jednym opowiadaniu nie znajdzie odbicia kawałka swojego życia.

Każdą prezentowaną postać (ponoć są autentyczne), jej decyzję, charakter komentuje seksuolog Wiesław Sokoluk. Wedle założeń autorki miało to sprawić, że książka stanie się rodzajem poradnika, darmową terapią. Ale dla mnie jest to wymuszone i sztuczne. Bo jak terapeuta ma udzielać rad osobom istniejącym dla niego jedynie na papierze. Są to takie bardzo teoretyczne dywagacje, których napisania mógłby się podjąć psycholog amator.

Podsumowując „Zaklinacze samotności” to książka na wskroś współczesna, bo nastawiona na masowego, nieokreślonego czytelnika. Dlatego też brakuje jej charakteru i oryginalności. Ale do pociągu w sam raz. :)

sobota, 14 sierpnia 2010

Gdańsk - pozytywne zaskoczenie

Wakacje, wakacje i po wakacjach. Niestety to smutne powiedzenie dotyczy dziś także mnie. Niedziela to mój ostatni dzień wolności, zwykle najbardziej smutny i dołujący. Jedynym pocieszeniem jest fakt, że mam jeszcze parę dni urlopu (dokładnie 39) i jesienią odpocznę sobie jeszcze z tydzień. Może na kilka dni znów się gdzieś wybiorę. Zakończona w piątek wizyta w Gdańsku zaostrzyła mój apetyt na wyprawy. Chociaż w stolicy Pomorza byłam dość krótko, to miasto wywarło na mnie bardzo pozytywne wrażenie.

Należy do jednych z największych w kraju, latem ze względu na turystów jest na pewno o wiele bardziej zatłoczone, mimo to nie przytłacza swoją wielkością tak jak np. Warszawa. A korzystając z publicznych środków transportu, a najlepiej z tramwajów można w miarę sprawnie dostać się w odległe od siebie dzielnice. Ludzie też sprawiają wrażenie bardzo normalnych, w przeciwności do stolicy nie lansują się swoimi strojami na siłę.

A co robiłam przez te kilka dni wypoczynku ? Głównie odwiedzałam muzea, ale odbywało się to bez pośpiechu. Jeden dzień, jedna placówka, aby więcej "dotknąć", przeżyć, zapamiętać. Każdemu kto odwiedzi Danzig polecam wystawę „Droga do wolności”. Niedaleko Placu Solidarności w podziemiach można zobaczyć jak doszło do powstania "Solidarności", jak wyglądało życie Polaków w PRL oraz dowiedzieć się więcej o protestach robotniczych. Nie jest to jednak smutne chodzenie od gablotki do gablotki. Na kilku komputerach można przejrzeć zdjęcia i filmy z minionej epoki. Prezentowane eksponaty wolno dotykać, robić sobie z nimi zdjęcie aby przez chwilę poczuć atmosferę tamtych czasów. I jak to w nowoczesnych muzeach bywa nie brakuje też filmów wyświetlanych na dużych ekranach. Jeśli moje słowa kogoś nie przekonały, to dodam, że normalny bilet wstępu kosztuje zaledwie 6 zł!

Ostatniego dnia wzięłam zaś udział w nietypowej wycieczce starym autobusem (zwanym ogórkiem) po Stoczni Gdańskiej. Były pracownik, kolega Lecha Wałęsy opowiadał nam jak wyglądała kiedyś jego praca, co mieściło się w opuszczonych dziś budynkach, pokazał gdzie było miejsce pracy byłego prezydenta oraz jaka przyszłość czeka stocznię. Wyprawa jest o tyle ciekawa, że normalnie nie można wejść na teren SG, a warto poznać miejsce, która tak mocno i wyraźnie odbiło się na kartach historii. Niedługo zaś zupełnie zmieni swoje obliczę, na terenach niedaleko słynnej bramy ma powstać… osiedle mieszkaniowe i galeria handlowa. Wydaje się to trochę smutne, ale niestety SG tylko w taki sposób może wziąć wdech i znów tętnić życiem.


ul. Długa /// historyczne centrum miasta

Okolice ul. Długiej /// Napompowane powietrzem wielkie balony, trochę wody i dzieciakom nic więcej do szczęście nie potrzeba /// Podobne atrakcje można było spotkać w wielu miejscach Gdańska oraz na plaży

Plaża, morze niezapomniany widok

Słynna brama przez, którą przeskoczył najsłynniejszy elektryk w kraju


Pomnik stoczniowców pomordowanych podczas strajków w latach 70.


Opuszczone budynku znajdujące się przy ulicy oraz murowane ogrodzenie są systematycznie usuwane, aby nie kłuć w oczy kibiców, którzy przyjadą na mecze rozgrywane podczas Euro2012
Wystawa "Rzeczy polityczne" prezentowana w Instytucie Sztuki "Wyspa" znajdującym się na terenie stoczni

Ogórek z lat 80., kupiony specjalnie na wycieczki po stoczni

Syn Antares trafił do SG przed kilkoma laty na mały remont. Niestety właściciel trafił do więzienia, jego majątek zajął syndyk i nic z " zasiedziałym gościem" nie można zrobić. Statek stoi i rdzewieje

Apetyczny Buffet w "Wyspie"

Fragment wystawy "Droga do wolności"

"Droga do wolności"

niedziela, 8 sierpnia 2010

Czy przewodniki mogą być ciekawe?

Jak ja kocham wakacyjne nic nierobienie. Czas tylko dla siebie. Nie mam jeszcze rodziny, dzieci, poważnych obowiązków, więc „wolność” mogę poświęcić na przyjemności, które na codzień wymykają się gdześ z rąk. Czternaście dni urlopu, to czas, który służy naładowaniu baterii, oderwaniu się od ciągłego stresu związanego z pracą. Oczywiście odpoczywać i leniuchować można w różny sposób. Pierwszy tydzień spędziłam w domu, teraz czas troszkę się przewietrzyć. Dziś wybieram się do Gdańska. Nigdy wcześniej w tym mieście nie byłam, dlatego z chęcią zobaczę słynny trójząb Neptuna. Niestety to jedyna rzecz, rzeźba, którą kojarzę z tym nadmorskim miastem. Może nie powinnam się do tego przyznawać, ale taka jest wstydliwa prawda. Aby przez kilka następnych dni wiedzieć, co oglądać zaopatrzyłam się w przewodnik po Gdańsku (marzył mi się o Trójmieście, ale chyba zbyt wiele wymagałam), chociaż nie było to rzecz prosta. W księgarniach znaleźć można głównie wydawnictwa opisujące uroki: Francji, Włoch czy Hiszpani lub zagranicznych miast takich jak Praga, Rzym czy Londyn. O wiele trudniej znaleźć jest skromny chociaż przewodnik po Krakowie, Warszawie, Poznaniu. Jeśli już jakiś uda się odszukać, najczęściej stoi zakurzony gdzieś wysoko, bądź schowany za gorącą Sardynie lub kosmopolitycznym Berlinem. Wydawcy uważają chyba, że Polacy znają swój kraj na tyle dobrze, że nie potrzebują wiedzieć co warto zobaczyć w Zakopanem. A nie wszystkich przecież stać, aby wybrać się na gorące greckie wysepki – chociaż szczerzę o tym marzę :)



Przewodniki są najczęściej bardzo podobne do siebie i nie ma co ukrywać – nudne. Różnią się jedynie wielkością, liczbą zdjęć i jakością papieru. Trudno szukać w nich ciekawych informacji, zwykle prezentują standard – czyli najstarsze w danym miejscu zabytki oraz najpopularniejsze restauracje i kawiarnie. Jak fajnie można zrobić przewodnik udowadnia Agora. Niedawno ukazała się druga edycja „Zrób to w Warszawie”. Za dwuznacznym dla wielu tytułem kryje się bardzo niestandardową treść. Autorzy Agnieszka Kowalska i Łukasz Kamiński zachęcają np., aby wyruszyć tropem… różu czyli dlaczego warto zobaczyć różowy neon na Kępie Potockiej, tłumaczą o co chodzi z różowym jeleniem i gdzie można znaleźć różowe ławki. Odkrywają też zakamarki miasta, znane niewielu osobom, koneserom dobrej muzyki, książki i kawy. Udowadniają, że nadzienie miasta jest pyszne i kolorowe. Trzeba tylko wykrzesać z siebie ciut energii, aby się do niego dostać. Przedstawiają też w nowym świetle znane miejsca, budynki, wycinki rzeczywistości. Bo czy mijając na rondzie de Gaulle’a słynną już palmę wiemy po co ona w ogóle tam stoi? Chyba nie wiele osób może się poszczycić taką wiedzą.




Przewodnik muszę jeszcze pochwalić za menu na cały tydzień ułożone przez Macieja Nowaka, kulinarnego recenzenta „Gazety Co Jest Grane” oraz angielskie wersję wszystkich notek. A więc nie ma co narzekać, że stolica, brzydka, wielka, zakorkowana, śmierdząca, przeludniona, nijaka, bezbarwna, odpychająca, trzeba koniecznie „Zrobić to Warszawie”. Na koniec przyznam szczerzę, że lubię czasem zrobić sobie jednodniową wycieczkę do stołecznego miasta. Chciałabym, aby kiedyś o Radomiu pojawiła się tak pięknie wydana książka, chociaż byłaby to raczej skromna broszura.







środa, 4 sierpnia 2010

Bliski świat czyli Gottlandia

Z jakich powodów kupujemy książki? Co skłania nas do sięgnięcia w księgarni po określoną pozycję? Czy jest to czasem decyzja spontaniczna, podyktowana emocjami i chwilową potrzebą?

Oczywiście najambitniej jest odpowiedzieć, że w kręgu naszych zainteresowań jest jedynie literatura z najwyższej półki. A przekraczając próg domu książki dokładnie wiemy, co warte jest uwagi. Rzeczywistość jest czasem bardziej przyziemna, przynajmniej w moim przypadku. Gdy mam ochotę coś przeczytać, zdarza się, że kusi mnie ładna okładka, dobrej jakości wydawnictwo czy pochlebna recenzja w kobiecym piśmie. Może lekturę powinno się wybierać z większym pietyzmem, myśląc o tym czego można się dzięki niej dowiedzieć nowego o świecie. Ale książka powinna być też rozrywką, przyjemnością, co oczywiście nie oznacza, że ma być płytka i źle napisana.


„Gottland” Mariusza Szczygły poleciła mi koleżanka z pracy, lekturą absolutnie zachwycona. O wydawnictwie słyszałam oczywiście już dużo wcześniej, jednak przez myśl mi nie przeszło, że reportaż o komunistycznych Czechach może mnie zainteresować. Z całym szacunkiem dla autora, byłam przekonana, że będą to nudne wywody, prezentujące realia, nieznanego, nieistniejącego już świata. Znajoma miała jednak rację, książka jest rewelacyjna. Wciąga od pierwszej strony i nie puszcza, aż do ostatniej - przeczytałam ją w dwa dni.

Już pierwszy reportaż o tworzącym się imperium czeskiego rzemieślnika zapiera dech w piersiach. Jak zwykły szewc mógł stworzyć niemalże idealną machinę, w której zatrudnione były tysiące jego rodaków, a następnie kolejne setki w krajach całego świata. Z zaciekawieniem przeczytałam też losy Marty Kubišovej, która rozpoczynała karierę z Heleną Vondráčkovą i pewnie osiągnęłaby jeszcze większy sukces niż swoja koleżanka, gdyby „układała” się z władzą ludową. Dowiedziałam się na jakie ustępstwa i upokorzenia musieli iść pisarze, wykonujący "wolny" zawód, aby dalej robić to co kochają i jak przeraźliwie partia ingerowała w życie każdego człowieka.

A co oznacza tytuł „Gottland”? To nic innego jak nazwa muzeum Karela Gotta niekwestionowanej, mega gwiazdy czeskiej piosenki. O tyle zadziwiające było działania tej instytucji (po zaginięciu właściciela, żona zdecydowała ją zamknąć), że wokalista nadal żyje. Jak dużym uwielbieniem wśród Czechów cieszy się ta postać świadczą na pewno tłumy ludzi, które odwiedzały jego dawną willę.

Mariusz Szczygieł zabrał mnie w niezwykłą podróż po kraju, którego już nie ma. Nie jest to jednak ciężka wędrówka po stromych i ciężkich do przejścia zboczach literatury, ale przyjazny spacer z przyjacielem, który z lekkim poczuciem humoru opowiada jak niezwykli są nasi sąsiedzi i, że po II wojnie światowej, też nie mieli łatwo. Chociaż ta odległa już rzeczywistość jest chwilami tak absurdalna, że przyprawia nas współczesnych o uśmiech na twarzy.

Skromnym moim zdaniem książka, to kawał dobrej literatury, a nagrody jakie jej przyznano są jak najbardziej zasłużone.

wtorek, 3 sierpnia 2010

Nie chcę do ciebie wracać Leo

Powszechnie panuje przekonanie, że sequel jest gorszy niż pierwsza część filmu lub gry komputerowej. Opinię to potwierdza powieść „Wróć do mnie” Daniela Glattauer’a. Jest to kontynuacja „Napisz do mnie”. Pierwszą z książek przeczytałam z ogromną przyjemnością. Wyjątkowy, meilowy dialog Leo i Emmi oczarował mnie swoją spontanicznością, lekkością i nierealnością. Słowa i zdania wymieniane przez wiele miesięcy pomiędzy bohaterami dotyczyły przede wszystkim ich relacji, cienkiej nici łączącej dwa odległe istnienia. Nie było rozmów o sprawach przyziemnych, a jeśli już to bardzo rzadko.

Chcąc poznać dalszą historię dwójki 30-latków już kilka dni po polskiej premierze kupiłam drugą część. Niestety zupełnie mnie rozczarowała. I do tej pory nie wiem, czy „nic dwa razy się nie zdarza” i może drugi raz ta sama oryginalna konwencja nie przypadła mi do gustu, czy może autor nie potrafił przeskoczyć postawionej wysoko poprzeczki. „Wróć do mnie” jest przegadana, zbyt długa i zwyczajnie nudna. Dialogom bohaterów brakuje energii i polotu. Wydaje się jakby powtarzali, to co już powiedzieli. Zmęczona tą flegmatyczną plątaniną pretensji, pytań, zagadywanek, ostatnie 50 stron przekartkowałam i chyba nic tak naprawdę ciekawego nie straciłam. Zakończenie jest pozytywne i szczerze tego oczekiwałam, ale wywołałoby na mnie większe wrażenie, gdyby kilka chwil przed był moment kulminacyjny, podnoszący odrobinę napięcie. Wiem, że romanse, bo „Wróć do mnie” ewidentnie reprezentuje ten gatunek, rządzą się swoimi prawami, ale szczypta silniejszych emocji, jakiś zwrot akcji, niekoniecznie związany z uczuciami nadałby książce kolorytu i energii.


Powieść można zaliczyć do tzw. urlopowych, nie wymaga żadnego skupienia i myślenia. Jest miło, przyjemnie i nic więcej. Spodziewałam się po kontynuacji „Napisz do mnie” o wiele więcej.


Gala Endo
Bardzo zaskoczył mnie nowy dwutygodnik „Gala”, a dokładnie jej okładka wykonana przez Agatę „Endo” Nowicką. Była ona w sklepie pośród innych kobiecych czasopism na tyle wyrazista, że nie mogłam się powstrzymać przed jej kupieniem. Przez ułamek sekundy myślałam nawet, że to jakieś poważniejsze „wydawnictwo” Polityka czy Newsweek.

Takie emocjonalne, drobne zakupy, to chyba zachowanie a’la sroka, jak coś się świeci przed oczami to trzeba to mieć. Czasopismo za kilka złotych na szczęście nie zrujnowało mojego budżetu, ale na trochę wyciszyło nałogową gazeciarę, u której racjonalizm zwykle wygrywa nad emocjami.
Okładka „Gali” zainspirowała mnie do wejścia na stronę internetową „Endo”. Gdy obejrzałam jej portfolio okazało się, że wiele jej prac znam z różnych gazet takich jak np. „Wysokie obcasy” czy „Twój styl”. Robienie ilustracji do książek to musi być chyba bardzo twórcza praca. Na pewno są emocje związane z terminami bądź brakiem weny, ale satysfakcja z dobrze wykonanej pracy musi być ogromna. Szkoda, że kiedyś nie wybrałam innego sposobu na życie. Chociaż podobno mój zawód i moja praca też są twórcze.