czwartek, 24 czerwca 2010

Miłość, namiętność i zbyt głośna muzyka

Nadszedł już czas, aby rozprawić się z „Carmen Latiną”. Od soboty minęło kilka dni, a gdy odłożę spisywanie moich spostrzeżeń na później, część z nich może się ulotnić. A tego przecież bym nie chciała.

Musical wyreżyserowany przez Tomasza Dutkiewicza, a wystawiony na Dużej Scenie radomskiego teatru obejrzałam podczas pokazu przedpremierowego, więc uniknęłam, lokalnej śmietanki. Ale do rzeczy… Spektakl Stewart’a Trotter’a i Callum’a McLeod’a inspirowany jest „Carmen” Bizeta. W przeciwieństwie do oryginału jego akcja dzieje się, w początkach XXI w., w Ameryce Łacińskiej, a dokładnie w miasteczku Santa Maria. Tytułowa bohaterka, młoda i piękna dziewczyna afiszuje się ze swoimi potrzebami seksualnymi i ani myśli ich zwalczać. Uwielbia też imprezy ze swoimi przyjaciółmi oraz piłkę nożną, a dokładnie piłkarzy. Znudzona uwodzi wrażliwego Jose, ale gdy ten nie spełnia jej oczekiwań przenosi swoje „uczucia” na Escamillo. Ten drugi gra w reprezentacji Santa Maria i temperament ma gorący, wiec dla Carmen jest ideałem. Jednak igranie z uczuciami nie skończy się dla dziewczyny najlepiej. Tak w skrócie przedstawia się fabuła musicalu i jak to w tym gatunków teatralnym bywa, nie jest zbyt skomplikowana.

Tomasz Dutkiewicz w „Powszechnym” wyreżyserował już „Piaf”. Była to sztuka bardzo rozbudowana, barwna z zachwycającymi i uwodzicielskimi piosenkami w wykonaniu Katarzyny Jamróz. Poprzeczka była więc zawieszona bardo wysoko i chyba „Carmen Latinie” nie udało się jej przeskoczyć. Premierowy musical wydaje się być „prześpiewany” jeśli takiego określenia można w ogóle użyć. Partii dialogowych jest jak na lekarstwo, a przydałyby się bardzo. Tekstów piosenek nie można bowiem w ogóle zrozumieć. Nie wiem czy to wina nagłośnienia, mikroportów czy umiejętności wokalistów ale pod tym względem jest fatalnie. Jakby dla rozwiązania tego problemu, realizatorzy chyba maksymalnie podkręcili głośność. Po kilku pierwszych utworach byłam tym zmęczona i miałach ochotę wyjść.

Cała sztuka sprawiała wrażenie jakby niedopracowanej, niektórzy tancerze poruszali się troszkę niezgrabnie, nie wiedzieli gdzie jest ich miejsce. Zdaje sobie sprawę, ze ogarnięcie podwójnie obrotowej sceny nie jest łatwe, ale chyba od tego są próby. Jakby tego było mało drewniane twarze, niektórych osób psuły odrobinę efekt końcowy. To, że się umie tańczyć, to nie znaczy, że umie się grać partie nieme. Nie chcę już narzekać na „Carmen”, zdaję sobie sprawę ile wysiłku kosztuje przygotowanie takiego spektaklu. Mam nadzieję, że ekipa w kolejnych przedstawieniach lepiej się zgrają i wszystko dopracowane będzie co do jednego kroku i dźwięku.

Jak dla mnie cały musical ukradła Honorata Witańska grająca Trasquitę, ale ja chyba zawsze faworyzuję tę Panią. Jest zadziorna, figlarna i naturalnie seksowana. Marta Wiejak w roli Carmen też sobie nieźle radzi. Wije się po scenie, rozkłada nogi, pokazuje piersi, a wszystko to po to, aby przez półtorej godziny być zimną suką. A jak sprawdzili się panowie w roli kochanków? Łukasz Talik (Jose) dostał chyba paraliżu twarzy, bo emocji po nim nie było widać żadnych, a Marcin Wójtowicz (Escamillo) to poczciwy chłopak, jakby ściągnięty siłą z boiska. Ale dla niego to powinien być komplement.

Ufff… troszkę gorzkich słów padło, ale to tylko dlatego, że według mnie musical ma ogromny potencjał. Kilka drobnostek pójdzie do poprawki i będzie to przepiękne widowisko, z olśniewającą muzyką, zapierającymi dech scenami tanecznymi i plastyczną scenografią. Trzymam kciuki, może po wakacjach aktorzy, tancerze i dźwiękowcy nabiorą dystansu do swojego dzieła i troszkę go ściszą. Nie zawsze hałas lepiej słyszymy

PS Jarosław Rabenda w roli transwestyty Lily rewelacyjny! To trzeba koniecznie zobaczyć.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.