Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Męski punkt widzenia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Męski punkt widzenia. Pokaż wszystkie posty

sobota, 11 maja 2013

Rosja, to stan umysłu. „Dzienniki kołymskie”

Męski punkt widzenia czyli recenzja Łukasza...

Trakt Kołymski to licząca ponad 2000 kilometrów droga łącząca Rosję z jednym z jej najdalej wysuniętych na północ regionów – Kołymą. To region, gdzie diabeł mówi „dobranoc”, pijany kierowca jest nie tylko normą, ale i koniecznością, a obok siebie żyją byli więźniowie polityczni i oficerowie bezpieki. Ten właśnie region zwiedził i opisał Jacek Hugo-Bader w książce-reportażu „Dzienniki kołymskie”. Kolejnym z serii wydawnictwa „Czarne”.

W czasach stalinowskich Kołyma była królestwem gułagów, a do tego jest „złotym sercem Rosji”, miejscem, gdzie cenny metal wydobywa się dosłownie gołymi rękoma. Ale trzeba być przygotowanym na ciężką walkę z przyrodą, bo rozpiętość temperatur przekracza 100 stopni Celsjusza, a zimą w niektórych miejscach notowano niewyobrażalne -70 stopni. Nikomu w Rosji specjalnie więc nie zależy na rozwoju tego regionu – liczy się raczej to, co można z niego wydobyć. A mimo to są ludzie, którzy chcą tam żyć.

Bohaterowie, których spotyka autor, są niby zupełnie różni. Jest miejscowy „baron” kontrolujący wydobycie złotego kruszcu. Są poprzetrącani życiowo byli łagiernicy, którzy nie byli w stanie odnaleźć się nigdzie indziej. Wojskowi, szukający celu w życiu. Zwykli, prości ludzie, którzy z niewiadomych przyczyn znaleźli spokój i właśnie zbudowali sobie swoje małe, bezpieczne światy – z dala od pędzącego rytmu rozwijających się wielkich miast.

Kołyma z „Dzienników” to taka stereotypowa Rosja w pigułce. Ludzie są prości, trochę zabobonni. Króluje kolesiostwo, kombinatorstwo, a wątroba puchnie od spożywanego alkoholu. Ot, rosyjska kultura biesiadowania. W poszczególnych rozdziałach Hugo-Bader opisuje kolejne „przystanki” w których zatrzymywał się w podróży. Każdy przystanek to kolejni bohaterowie, kolejne opowieści. A im dalej na Wschód, tym bardziej wehikuł czasu przyspiesza. I zabiera nas coraz dalej w przeszłość.

To powinna być przygnębiająca książka, bo za każdą historią idzie jakaś tragedia, gułag, rozdzielona rodzina, bieda. Nie jest, za sprawą bohaterów, absolutnie pogodzonymi z realiami życia „poza światem”, na swój sposób kochających swoją przedziwną ojczyznę. Gdzieś tam miałem co prawda wrażenie, że pod koniec swojej podróży sam autor był już trochę zmęczony Kołymą, bo pierwsze 600 kilometrów „zajęło mu” tyle samo miejsca, co pozostałe 1500. Ale jak tu się nie zmęczyć, gdy każdy rozmówca swoją opowieść niezawodnie zaczyna od... otwarcia butelki?

czwartek, 7 marca 2013

"Futbol, cholera jasna" - piłka nożna wg Fergusona

Męski punkt widzenia, czyli recenzja Łukasza

Jako zapalony kibic Manchesteru United z niecierpliwością czekałem na książkę Patricka Barclaya o sir Aleksie Fergusonie: "Futbol, cholera jasna!". Trener "Czerwonych Diabłów" to postać legendarna. Pod wieloma względami nie mająca sobie równych nie tylko w świecie piłki, ale i sportu w ogóle. No bo jak inaczej można określić człowieka, który pracuje w jednym klubie od 27 lat, wychował cztery generacje zawodników i zdobył ze cztery worki pucharów?

Można go tylko próbować lepiej poznać i w tym miała mi pomóc książka Barclaya. Autor zaczyna od wczesnej młodości SAF-a. Dość obszernie opisuje jego dorastanie i piłkarską karierę w Szkocji lat 50. i 60. To bardzo ciekawy fragment lektury, który - dzięki przeczytaniu biografii Garrinchy - dał mi szansę porównania realiów Wysp Brytyjskich i Brazylii w tym samych dziesięcioleciach. Szkocję tamtych lat Barclay przedstawił jako kraj staroświeckich zasad, przywiązania do polityki i religii. A nawet nie tyle "przywiązania", co wręcz określania ludzi przez ich pryzmat. Z dzisiejszej perspektywy podział na kluby "protestanckie" i "katolickie" wydaje się absurdem, wtedy była to codzienność.

Opisując młodego Fergusona autor nie lukruje. Przeciwnie - tworzy wizerunek choleryka, raptusa i perfekcjonisty w jednym, który od innych wymaga 150 proc., od siebie nawet po 200. Do bólu zaangażowany, twardo walczący i nieustępliwy jest idealnym materiałem na trenera-zamordystę, który za dwie dekady przywróci niegdysiejszą świetność Manchesterowi United. Nierzadko idąc trochę po piłkarskich trupach, bo Ferguson jako trener znany jest z tego, że bez żalu poświęca gwiazdy dla dobra ogółu, a żaden piłkarz nie jest u niego istotniejszy niż kolektyw.

Barclay ładnie punktuje sprzeczności Fergusona. Z jednej strony tyrana, z drugiej świetnego wychowawcę młodzieży. Człowieka przywiązanego do zasad, ale jak nikt inny adaptującego się do sytuacji. Gwałtownego, pamiętliwego i obrażalskiego, ale przy tym najwierniejszego i najbardziej oddanego przyjaciela swoich przyjaciół. I tak podróżujemy sobie z sir Aleksem przez dekady, poznając kolejne ciekawe wątki z jego bogatej kariery i życia prywatnego. Jest o czym czytać. A jednak, w "Futbol, cholera jasna!" zabrakło mi przekrojowości. Przytaczając poszczególne anegdoty Barclay nie pyta "dlaczego?", nie próbuje analizować motywów Fergusona, zgłębić nierzadko trudne decyzje. Chyba poszedł o krok za daleko w faktografię. Może, znając niechęć Szkota do krytycznych dziennikarzy, nie chciał wchodzić na grząski grunt?

W polskim wydaniu książki rozczarował mnie też dobór zdjęć. Jest ich stanowczo za mało i w zasadzie wszystkie pochodzą z ostatniej "dziesięciolatki". A ludzi pragnących poznać trenera o wiele bardziej ucieszyłyby fotografie z czasów młodości, gry w piłkę, pierwszych sukcesów, niż zgrane we wszystkich mediach zdjęcia z Rooneyem czy Ronaldo. Tak czy inaczej, jeśli jest się kibicem piłkarskim i chce się lepiej poznać tego niezwykłego człowieka, książka jest warta przeczytania. To taki trochę "Ferguson dla średniozaawansowanych", ale bardzo miła lektura.

poniedziałek, 4 lutego 2013

Nocny Maraton Filmowy. "Drogówka" kontra "Sęp"

Męski punkt widzenia czyli recenzja Łukasza


Polskie kino mocno rozpoczęło 2013 rok. "Drogówka" i "Sęp", to kandydaci do miana ulubieńców widzów, a przecież mamy dopiero luty. Obie produkcje, mają swoje momenty, a przy tym są zupełnie różne. Obejrzenie ich w jeden wieczór  sprawiło, że spojrzałem na nie w całkiem inny sposób, niż gdybym widział je oddzielnie.

Specjalista od kina trudnego

Na pierwszy ogień najnowszy film Wojtka Smarzowskiego, dyżurnego specjalisty od kina trudnego, realistycznego i brudnego. "Drogówka" to opowieść o mocno stereotypowych policjantach tytułowego wydziału (główne role zagrali: Lubos, Dorociński, Dziędziel, Braciak, Topa i Jakubik). Król, Banaś, Petrycki i reszta biorą łapówki, cwaniakują, nie wylewają za kołnierz i są częstymi gośćmi domów publicznych. No do teatru to się z nimi nie pójdzie.

Film jest bardzo naturalistyczny i dosłowny. Bohaterowie są narysowani grubą kreską, akcja i montaż – dynamiczne, a cały świat szary i brudny. Taki codzienny. Język też jest niewybredny, ale nie ma co ukrywać że taki właśnie licealno-falliczny humor króluje wszędzie tam, gdzie pracują sami faceci. Akcja zasadniczo dzieli się na dwie części. Najpierw jest śmiesznie, mnóstwo ciętych ripost i anegdot. Potem zaczyna się sensacja: morderstwo i przekręt na wysokim szczeblu, w który zostaje wplątany prosty sierżant Król (genialny Topa).

Ogląda się to z przyjemnością, bo wszystkie sceny akcji zostały genialnie nakręcone. Ucieczka po dachach, uliczne pościgi - mocno wieje Zachodem, a przy tym jest dwa razy bardziej realistycznie. I wciąga: dwie godziny znikają nie wiadomo gdzie i kiedy. Oczywiście jak to u Smarzowskiego nie ma tu prostego zakończenia. Jest za to kolejny umysłowy gwałt i dwuznaczność, jaką "Drogówka" zostawia po seansie. Cały czas zastanawia mnie, czy nie byłoby lepiej, gdyby reżyser w 100 proc. skupił się na mikroświecie drogówki, ignorując wątki spiskowo-sensacyjne. Trzeba ocenić samemu.



 

W amerykańskim stylu

W "Sępie" o rezygnacji z sensacji mowy nie ma, bo to JEST sensacja. Że na plakatach napisane jest: thriller? Plakat kłamie. To film akcji w BARDZO AMERYKAŃSKIM stylu. U nas się tak sensacji nie robi, z przerysowanymi złymi i genialnymi dobrymi bohaterami. Tytułowy Sęp, czyli komisarz Wolin (Żebrowski) jest trochę astrofizykiem, trochę filozofem, śledczym, a do tego umie się bić i świetnie strzela. Realizmu w nim za grosz, ale czy komuś kiedyś przeszkadzał Steven Seagal albo Bruce Willis? No właśnie.

W odróżnieniu od kręconej komórką "Drogówki", "Sęp" jest sfilmowany tak idealnie, że aż kłuje w oczy. Amerykanie to lubią: gładkie ujęcia, piękni bohaterowie i intryga bardziej efektowna niż tajemnicza, bo po kwadransie już wiadomo, kto dobry a kto zły. "Skład" aktorski na papierze mocny, ale okazuje się, że z pustego i Olbrychski nie naleje. Bohaterowie są, niestety, płascy, jednowymiarowi i dość drętwi (Małaszyński jest tak sztuczny, że aż irytujący). Przynajmniej drużynę zła ciągnie do przodu Mirosław Baka.

Potencjał w tej historii może i jest, ale "Sępa" opowiedziano strasznie po łebkach. Nie wiadomo kto, gdzie, z kim i po co. Wolina nawet nie mamy kiedy polubić – wiemy tylko, że ma kota i zadaje głupie pytania. Jego "romans" z mistrzynią kick-boxingu (Przybylska) bierze się w zasadzie z niczego i jest do niczego. Nawet wątek chorego chłopca ni cholery nie chce ruszyć za serce. Może dlatego, że temu kluczowemu, jak się okazuje, elementowi fabuły, poświęcono może dziesięć minut.

Bezlitosny patos

Cała reszta to sceny akcji i przede wszystkim "house'owa" tablica Sępa, na której nasz bohater (przy akompaniamencie irytująco głośnej muzyki) w kółko kreśli równania, rozpracowując szajkę. No i dlaczego zakończenie musi być tak absolutnie, nieznośnie patetyczne? Litości - nie da się przez dwie godziny karmić widza hamburgerami, by na koniec odwołać się do wyższych uczuć i liczyć na efekt inny, niż wzruszenie ramionami.

Nie, żebym wszystko wyrzucał do kosza. To solidnie zrobiona sensacja. Ale taka amerykańska, powierzchowna i bez głębi. Jeśli ktoś szuka wrażeń i lubi takie kino, śmiało. Z drugiej strony, w "Drogówce" i sensacji jest więcej, i fabuła ciekawsza, a głębi bohaterów nawet nie ma co porównywać. Na Smarzowskiego poszedłbym jeszcze raz do kina. „Sępa” obejrzałbym, ale wieczorem w telewizji. Ot, subtelna różnica.

niedziela, 30 grudnia 2012

Krzysztof Hołowczyc w "Piekle Dakaru"

Męski punkt widzenia czyli recenzja Łukasza

Naprawdę lubię "Hołka". To jeden z tych sportowców, który mimo znacznych osiągnięć i bezsprzecznego statusu "samca alfa" nie wpadł w celebrycką pułapkę. Okazji miał mnóstwo: był i czipsokradem z reklamy, i posłem na Sejm. Ale przede wszystkim pozostał lubiącym wyzwania rajdowcem.

Od ładnych kilku lat jego obsesją jest Dakar, najsłynniejszy długodystansowy rajd świata. Dwa tygodnie skakania po pustynnych wydmach, jazda po kilka-kilkanaście godzin dziennie, tysiące kilometrów. Tylko kierowca, pilot i notatki. Dla zaoszczędzenia czasu, sikanie do kombinezonu. Oto dakarowa rzeczywistość, którą Krzysztof Hołowczyc bez pudrowania opisuje w "Piekle Dakaru".

Książka jest rodzajem pamiętnika - rajdowiec opisuje każdy kolejny start, od debiutu w 2005 r. po pechowy 2012 (Hołowczyc prowadził w rajdzie, ale z powodu awarii spadł na 9. miejsce). Jak na dwukrotnego mistrza Europy przystało, "Hołek" nie jest fałszywie skromny. Z drugiej strony, zna swoje miejsce w szeregu - wprost odnosi się do swojego braku doświadczenia w rajdach terenowych i wsparcia, jakie najlepszym potrafią dać potężne, fabryczne zespoły. Bo Dakar to rajd niezwykle brutalny, wręcz niesprawiedliwy, w którym wielomiesięczny wysiłek zespołu i wielodniową mordęgę załogi może w minutę zniweczyć warta kilkanaście złotych uszczelka.

Wtedy jest złość na świat, zaklinanie, że nigdy więcej... i powrót na pustynię za rok. Książka naprawdę wciąga -  także dlatego, że Hołowczyc po prostu miał o czym pisać, bo każdy start przynosił masę nieprzewidzianych przygód. I tak też się to czyta: trochę jak pamiętnik, trochę jak opartą na faktach książkę przygodową. Jest tu klimat mocnego, męskiego przeżycia, poczucie celu, rywalizacja i oczywiście cała masa smakowitych anegdot.

Przyjemność z lektury dopełnia świetne, albumowe wydanie: kredowy papier i znakomite zdjęcia. Dla takiej jakości za rozsądną cenę jestem w stanie przeboleć pojawiające się tu i ówdzie logotypy sponsorów. Przełom 2012 i 2013 to idealny czas na "Piekło Dakaru". Kolejny rajd już na początku stycznia. Kibiców "Hołka" do czytania pewnie nikt nie musi namawiać; dla pozostałych to interesująca pozycja, przybliżająca świat chyba najbardziej ekstremalnego spośród sportów samochodowych.
 

wtorek, 25 września 2012

"Polski hydraulik". Zaremba szwedzki mit obala

Dawno mnie tutaj nie było. Dlaczego? Chyba sama nie potrafię na to pytanie odpowiedzieć. W moim życiu nie było żadnych zawirowań, nie wyjechałam na bezludną wyspę. Chyba fakt, że kończy się lato spowodował, że wpadłam w małą apatię i energii wystarczało mi tylko na chodzenie do pracy. Muszę się z tego wydostać i poszukać ładu i składu.

Nie będę też ukrywać faktu, że nadal coraz mniej czytam, a recenzje książek są z założenia podstawą tego bloga. Może powinnam się zmusić do jednej czy drugiej lektury, przegryźć z tematem i problem przeminie? Inną możliwością jest zmiana charakteru bloga, pisanie na zupełnie inne tematy. Chociaż tak naprawdę nigdy nie ograniczałam się do samych recenzji.

Dziś zapraszam do przeczytania tekstu mojego narzeczonego. Poniższa książka sprawiła że inaczej zaczął postrzegać Szwedów.

Męski punkt widzenia czyli recenzja Łukasza

Kraje skandynawskie, a już w szczególności Szwecja, w naszych szerokościach geograficznych jawią się jako oazy spokoju i porządku, ich narody zaś – tworzące jedyne w swoim rodzaju, prawdziwie obywatelskie społeczności. Wszystkim, którzy mają o Szwedach podobne zdanie, polecam lekturę „Polskiego hydraulika” Macieja Zaremby. Książka otwiera oczy na wiele spraw, a autor wie, o czym pisze. Od ponad czterech dekad mieszka i działa w Szwecji.

Zaremba wychodzi od tytułowego polskiego pracownika sezonowego, płynnie przechodzi do absurdów szwedzkich służb imigracyjnych, poprzez samorządy i służbę zdrowia, na prawodawstwie kończąc. Rozliczne przykłady „upupiania” Bogu ducha winnych ludzi przez bezlitosny, sprowadzający wszystko i wszystkich do wspólnego mianownika system, nie raz i nie dwa każe czytelnikowi głęboko zastanowić się nie tyle nad ideą, co w ogóle sensem istnienia podobnych „państw opiekuńczych”.

Weźmy na przykład polskiego przedsiębiorcę budowlanego który splajtował po serii donosów ze strony związków zawodowych, bo płacił swym sezonowym pracownikom (głównie Polakom) stawki niższe, niż wziąłby szwedzki związkowiec. Że do związków nie należał, bo nie musiał, a Unia Europejska gwarantuje podobno możliwość konkurencji? Trudno. Albo opiekunkę osób starszych, zwolnioną z pracy za zaprzyjaźnianie się ze swoimi podopiecznymi. Bo to nieetyczne przecież. Przeszkadza w rzetelnym wykonywaniu pracy. O bandytach umieszczanych w psychiatrykach, ludziach rozstrojonych nerwowo wsadzanych do ciężkich więzień i masowych L-4 z powodu złego humoru w pracy nie wspomnę.

Osobnym problemem jest imigracja, temat delikatny – bo choć Szwedzi oficjalnie nic przeciwko nie mają, to ich podejście do napływowych jest cokolwiek specyficzne. Z książki wyłania się ich obraz jako ludzi może nie tyle nietolerancyjnych dla kulturowych odmienności, co po prostu nie wyobrażających sobie, że gdzieś na świecie można kultywować inny styl życia. W tym momencie przypomniała mi się autobiografia Zlatana Ibrahimovica, bądź co bądź – potomka imigrantów. On pisał o tym, używając dużo dosadniejszego języka.

Lektura „Polskiego hydraulika” niezawodnie zaprowadzi Was do momentu, w którym będziecie chcieli porąbać swoje meble z Ikei, zezłomować Saaby i napalić w piecu kryminałami Stiega Larssona. Owo szwedzkie państwo opiekuńcze jest bowiem w swej opiece tak równe i sprawiedliwe, że aż pozbawione czynnika ludzkiego, indywidualnego spojrzenia na ludzkie problemy. A potem przyjdzie refleksja, że w sumie to Szwedom trzeba trochę współczuć. Sami przyznają, że tu i ówdzie się nieco zapętlili, a pomysłów na przecięcie węzła brak. Choć książka jest miejscami ciężkawa, to przeczytać warto, bo dzięki niej zobaczycie, do czego prowadzi społeczna hiperpoprawność i docenicie dobre strony naszego „polskiego piekiełka”.

niedziela, 10 czerwca 2012

Saga o Mordimerze Madderdinie Jacka Piekary

Męski punkt widzenia czyli recenzja Łukasza

Jacek Piekara to jeden z tych polskich fantastów, których cenię najbardziej, a ich twórczość najbardziej do mnie trafia. Sztandarowym przykładem jest tak zwany „cykl inkwizytorski”. To seria książek o Mordimerze Madderdinie, licencjonowanym inkwizytorze Jego Ekscelencji, Biskupa Hez-Hezronu. Składa się on z ośmiu tomów opowiadań przybliżających nam alternatywny świat średniowiecza.

Piekara na dzień dobry pokazuje, że nie brakuje mu wyobraźni do kreowania tła akcji. W świecie Mordimera Jezus nie umarł na krzyżu, ale zstąpił z niego, dobył płonącego miecza i surowo ukarał wszystkich, którzy w Niego nie uwierzyli. Wiary w tym świecie strzeże Święte Officjum, bez wytchnienia tropiące i obchodzące się bez litości z odstępcami od wiary w Boga: czarownikami, heretykami czy demonologami. Choć Madderdin widzi to inaczej. W jego oczach zadaniem inkwizytora nie jest odebranie grzesznikowi życia, ale doprowadzenie do tego, by w oczyszczającym ogniu płonącego stosu odnalazł Bożą miłość i z serca dziękował za zadane mu cierpienia, które pozwoliły mu ocalić nieśmiertelną duszę.

Kolejne tomy cyklu pokazują inkwizytora na różnych etapach kariery: jako młodego, świeżo upieczonego adepta Akademii, który odbiera pierwsze przydziały na prowincji (seria „Ja, Inkwizytor”) lub doświadczonego wyjadacza i zaufanego samego biskupa Hez-Hezronu („Sługa Boży”, „Młot na czarownice”, „Miecz aniołów”, „Łowcy dusz”). Powstała także powieść „Płomień i krzyż”, opowiadająca o dzieciństwie przyszłego pogromcy demonów.

Opowiadania, mimo iż w pewnym stopniu schematyczne, są wciągające, dynamiczne, kuszą czytelnika świetnie przedstawionym światem i wyrazistymi postaciami. Największym magnesem jest tu oczywiście sam Mordimer, człowiek o żelaznych zasadach i niezłomnym poczuciu obowiązku, a przy tym oportunista, trochę hulaka, topiący w alkoholu i ramionach kurtyzan trudy inkwizytorskiej pracy. Bo ludzi w czarnych płaszczach ze złamanym krzyżem boi się, ale niekoniecznie darzy szacunkiem. Dlatego Mordimer musi otaczać się kompanią wątpliwych przyjemniaczków, wśród których są zabijaka Kostuch i bliźniacy-nekrofile, potrafiący jak nikt inny używać łuków i kusz.

Przedstawione w historiach o inkwizytorze intrygi nie zamykają się w „sąsiedzkich” kręgach małych miasteczek. Nierzadko sięgają szczytów władzy świeckiej i kościelnej. Mordimer walczy więc i z opętanymi przez diabła żebrakami, i okrutnymi baronami, biskupami i wójtami. Jak sam twierdzi – w obliczu grzechu wszyscy są równi. Podobnymi morałami inkwizytor raczy nas często i gęsto, a jego przemyślenia dostarczają czytelnikowi materiału zarówno do uśmiechu, jak i zastanowienia. I takie też są opowiadania o Mordimerze Madderdinie: czasem zabawne, czasem klimatyczne czy wręcz straszne, ale nigdy – nużące. Pod warunkiem posiadania zdrowego dystansu do otaczającego nas świata.

czwartek, 24 maja 2012

„Ja, Ibra”. Chłopak z getta – Zlatan Ibrahimović

Męski punkt widzenia czyli recenzja Łukasza...

Podróż po biografiach sławnych sportowców, w szczególności zaś piłkarzy, przywiodła mnie aż do mroźnej Szwecji. Tam, w imigranckiej dzielnicy Malmo o dźwięcznej nazwie Rosengard, urodził się i wychował Zlatan Ibrahimović. Na książkę „Ja, Ibra” polowałem od dłuższego czasu i okazało się, że jej zdobycie jest trudniejsze niż mogłoby się wydawać. W końcu jednak trafiła w moje ręce i mogłem zapoznać się z sylwetką sportowca, o którym można powiedzieć wszystko tylko nie to, że jest grzeczny i nudny.

Zlatan to napastnik, tyleż utalentowany co krnąbrny, przeświadczony o własnej wielkości. A przy tym legendarnie pechowy, od lat czekający na triumf w wymarzonej Lidze Mistrzów. Tym, co zdecydowanie odróżnia jego historię od biografii wielu współczesnych gwiazd piłki, są jego korzenie. To syn Serba i Chorwatki, wychowany wśród imigrantów, całe życie walczący o swoją pozycję wśród rodowitych Szwedów, których pogardliwie określa jednakowymi blondynami. Dzieciństwo wspomina jako nieustającą walkę o szacunek i uznanie, zmaganie się z ramami narzucanymi przez ułożone szwedzkie społeczeństwo.

Zlatan ułożony nie jest, wręcz przeciwnie. To niespokojny duch który w młodości kradł rowery, a jako dorosły człowiek szalał za kierownicą sportowych samochodów. W książce pisze o wszystkim wprost i bez żadnych ogródek. Nie ukrywa, że ciągnie go do ludzi „trudnych”, których ktoś z zewnątrz nazwałby wręcz półświatkiem. Nie raz i nie dwa podkreśla, że wciąż czuje się chłopakiem z getta, do znudzenia powtarzając czytelnikowi, że z niego można wyjść, ale ono z człowieka nie wyjdzie nigdy.

Ta dosłowność w opisywaniu Zlatanowych przeżyć to największa zaleta „Ibry”. Piłkarz nie próbuje lukrować swojego wizerunku, wręcz przeciwnie – chwali się swoimi „grzeszkami”. Bez skrupułów pierze brudy z szatni słynnej FC Barcelony i opowiada, jak chcąc zostać sprzedanym z Juventusu do Interu celowo ignorował polecenia trenerów, grając całe dnie na PlayStation. Pozwala to spojrzeć na sport z zupełnie innej perspektywy, może nieco bardziej ludzkiej, bez nieustannego podkreślania roli ciężkiej pracy i szczęścia.

Ibra jednego i drugiego sobie nie odmawia, ale w rozsądnych granicach. Bo przecież wciąż musi być miejsce na jego szaleństwa, egocentryzm i lans, powodowany chyba właśnie wspomnianym kompleksem „chłopaka z getta”. Książka tylko na tym zyskuje, sam piłkarz chyba zresztą też. Biorąc pod uwagę jego skomplikowane dzieciństwo i miejsce, w którym na przekór przeciwnościom się znalazł, czytelnik bez mrugnięcia okiem wybacza mu jego ekstrawagancje. W końcu w każdym chłopcu bawiącym się piłką jest trochę rozrabiaki.

środa, 2 maja 2012

Polak potrafi. „Jerzy Dudek. Uwierzyć w siebie”

Męski punkt widzenia, czyli recenzja Łukasza...

Na tę książkę trafiłem zupełnym przypadkiem. Leżała sobie grzecznie w księgarni, w dziale przecen. Kupiłem z ciekawości, bo naczytałem się ostatnio tyle biografii gwiazd futbolu, że korciło mnie aby zobaczyć, jak na tym tle wygląda nasza polska rzeczywistość. „Jerzy Dudek. Uwierzyć w siebie” to (auto)biografia najlepszego polskiego piłkarza minionej dekady. Jedynego Polaka, który dosłownie wygrał swojemu klubowi prestiżową Ligę Mistrzów.

Dudek musi być miłym facetem. Przykładny mąż i ojciec dwójki dzieci, praktykujący katolik, trochę filantrop, a nade wszystko osoba stąpająca twardo po ziemi. Swoje sukcesy zawdzięcza przede wszystkim ciężkiej pracy oraz – czego nie ukrywa w książce – odrobinie szczęścia. Gdyby w 1996 roku nie udało mu się uciec z bankrutującego właśnie Sokoła Tychy do holenderskiego Feyenoordu, pewnie rozpłynąłby się w ligowej przeciętności. A tak miał okazję poznać zupełnie inny świat.

Nie tylko w piłkarskim tego słowa znaczeniu. Wyjeżdżając do Rotterdamu rzucił się bowiem na bardzo głęboką wodę. Miał raptem dwadzieścia trzy lata, chwilę wcześniej wziął ślub. Nagle znalazł się wraz z młodą żoną w obcym kraju, całkowicie od Polski odmiennym, bez znajomości języka. Musiał się w tym wszystkim odnaleźć, zdobyć zaufanie nowych kolegów, uporać się z upiorną sąsiadką i przystosować do holenderskiego stylu życia. Swoje zmagania z kulturowymi odmiennościami, specyfikami konkretnych krajów Dudek opisuje równie ciekawie, jak futbolowe perypetie. A może nawet ciekawiej.

Bez ogródek pisze też o realiach polskiego piłkarstwa początków lat 90. Czytając opowieści o zawodnikach pierwszoligowego klubu „po godzinach” orzących własne boisko treningowe albo reprezentacji kwaterowanej przed ważnym meczem piętro nad odbywającym się właśnie weselem (wiadomo, najtaniej) zacząłem się zastanawiać, jak to w ogóle możliwe że jakiekolwiek talenty się u nas rozwinęły. Liczba bareizmów na stronę powala tym bardziej, że przecież to wszystko działo się naprawdę! Na szczęście wszędzie znajdywali się ludzie, dla których piłka nożna była prawdziwą pasją.

Dudek swoją opowieść traktuje fragmentarycznie, dzieląc ją na okresy gry w poszczególnych klubach. Pisze o spotkaniach z gwiazdami futbolu, zdobywaniu zaufania kibiców, trenerów, uchyla lekko drzwi do szatni Liverpoolu czy Feyenoordu – nie nachalnie, ale wystarczająco, by poczuć emocje towarzyszące zawodowi piłkarza. Czyta się to lekko i z przyjemnością, bez towarzyszącym wielu biografiom wrażenia, że napisano to za wcześnie, na siłę. Można wręcz dojść do wniosku, że to najlepsza praca na świecie. Zwłaszcza wtedy, gdy do przerwy przegrywało się 0:3, a skończyło wieczór z najważniejszym pucharem.

niedziela, 1 kwietnia 2012

„Garrincha. Samotna gwiazda”. Na własne życzenie

Męski punkt widzenia czyli recenzja Łukasza...

Czasem warto pobuszować po księgarniach w poszukiwaniu okazji. Można trafić na prawdziwe perełki za bezcen. W moje ręce w ten sposób dostała się kolejna sportowa biografia w ostatnim czasie. Książka „Garrincha. Samotna gwiazda” autorstwa Ruy'ego Castro opowiada historię życia jednego z najwybitniejszych brazylijskich futbolistów – Manuela dos Santosa, popularnie zwanego Garrinchą, czyli strzyżykiem.

Ponad 420 stron lektury dość drobnym drukiem rozpoczyna się od obszernego wprowadzenia w sytuację Brazylii na początku XX wieku. Z początku myślałem, że te antropologiczne wstawki będą stanowić dłużyzny i „zapchajdziury”, odrywające od esencji lektury. Nic bardziej mylnego. Autor nie dość, że wykazuje się lekkością i humorem w opisywaniu realiów życia w Kraju Kawy, to jeszcze zręcznie umieszcza opisy w kontekście życiorysu Garrinchy. Pozwala nam to lepiej zrozumieć samego bohatera, jego przyjaciół oraz realia ich życia.

A trzeba pamiętać, że jeszcze pokolenie-dwa wcześniej ludzie ci byli w zasadzie dzikimi Indianami, żyjącymi w buszu i parającymi się myślistwem. Dopiero angielscy kolonizatorzy zaprzęgli ich do pracy w fabrykach, tworząc całe przemysłowe miasteczka. W jednym z takich miejsc na świat przyszedł Mane. „Garrincha. Samotna gwiazda” pokazuje Brazylię jako kraj specyficzny, pełen zabawnych dla nas zabobonów i zwyczajów. A gdy do tego wszystkiego dodamy jeszcze piłkę nożną, w niektóre perypetie Garrinchy po prostu trudno uwierzyć.

Oto mamy genialnego piłkarza, który być może był genialny dlatego, że urodził się krzywonogi – ale wówczas nikt się tym nie przejmował. Od dziecka był pojony alkoholem („na uspokojenie”), w wieku czternastu lat rozpoczął pracę w fabryce, ale był chronicznym i nieuleczalnym leniem – no chyba, że chodziło o mecze zakładowej drużyny. Inicjację seksualną przeżył z... kozą (co, jak twierdzi autor, w owych czasach nie było niczym dziwnym), a gdy wreszcie otrzymał szansę treningu w profesjonalnym klubie, przy pierwszej okazji okiwał ówczesną gwiazdę Botafogo tak perfidnie, że Nilton Santos (późniejszy wielki przyjaciel Garrinchy) klapnął tyłkiem w murawę. A Mane rozpoczął wielką karierę, która zaowocowała zdobyciem dwóch tytułów mistrza świata i trwającym ponad dwadzieścia lat związkiem z gwiazdą estrady Elzą Soares. Oraz wieloma innymi romansami.

Lektura „Garrinchy” to podróż po skansenie, jakim dla nas jest Brazylia lat 40. i 50. oraz oczywiście, dogłębna analiza kariery wybitnego sportowca, który podobnie jak wielu w tamtym czasie zupełnie nie poradził sobie „za metą” i zmarł w wieku zaledwie 49.lat z powodu choroby alkoholowej. Książka pokazuje, dlaczego biografie sławnych ludzi najlepiej pisać z pewnej perspektywy czasowej. Wydana w latach 50. byłaby laurką, w latach 70. – kopaniem leżącego, który przez swe zawiłe życie osobiste stał się w kraju postacią wręcz znienawidzoną. A tak mamy fascynującą, poruszającą opowieść pokazującą wzlot, jak i upadek wielkiego idola, nazywanego „radością narodu” i piłkarzem większym, niż sam Pele.

środa, 1 lutego 2012

„David Beckham: O sobie”, i nie tylko

Męski punkt widzenia czyli recenzja Łukasza...

"David Beckham: O sobie"
Podobno nie powinno się oceniać książki po okładce. Tej nawet nie można. „David Beckham: O sobie” na pierwszy rzut oka sugeruje, że mamy do czynienia z biografią raczej celebryty, niż sportowca, a klientelę powinna stanowić płeć piękna. Anglik pręży się na okładce przystojny, doskonały, ze swą fryzurą a'la elf Legolas. W niczym nie przypomina bohatera boisk, jak na piłkarza przystało stosownie umorusanego błotem.

Tymczasem zawiodłaby się fanka, która sięgnęłaby po tę książkę żądna pikantnych opowieści z prywatnego życia „Becksa” i Victorii. Te ograniczają się raptem do dwóch dość krótkich rozdziałów – bo też i David czuje się w obowiązku przedstawić dość niecodzienną historię związku z byłą Spicetką i wspomnieć w dwóch słowach o swojej rodzinie. Pozostałe kilkaset stron to historie związane z zieloną murawą. Sportowiec pisze naprawdę dużo i suto o futbolu.

„David Beckham: O sobie” pochodzi z 2004 roku, omawia więc w zasadzie wycinek niezwykle barwnej, wciąż trwającej kariery piłkarza. Konkretnie zaś część najbardziej pamiętną, czyli lata gry w Manchesterze United. Klubie, któremu zarówno David, jak i jego ojciec, kibicowali w zasadzie od zawsze. „Becks” spełnił dziecięce marzenia i przeszedł w nim wszystkie stopnie wtajemniczenia – od trampkarza do kapitana pierwszej drużyny, będącej w tamtym czasie jedną z najlepszych (jeśli nie najlepszą) na świecie.

Beckham wszystkie wydarzenia opisuje z klasą i elegancją „grzecznego chłopca z północnego Londynu”. Nieważne, czy chodzi o pierwszą randkę z Victorią Adams, kapitanowanie reprezentacji Anglii czy oberwanie butem pod oko od własnego trenera (który to incydent doprowadził do jego odejścia z United). Chwilami sięga to wszystko tuż pod granicę patosu. Na szczęście nigdy jej nie przekracza i nie zamienia się w metafizyczne rozważania nad sensem kopania piłki.

I przede wszystkim – jest spójne i dobrze się czyta. Łatwo „kupić” Davida Beckhama w roli pozytywnego sportowego bohatera naszych czasów. Nie tylko świetnego w tym, co robi, ale i przykładnego ojca rodziny (mimo prasy zaglądającej dosłownie pod kołdrę) oraz niezwykle zręczną osobę publiczną. Przede wszystkim zaś „David Beckham: O sobie” to kolejna mocno przesycona piłką pozycja dla miłośników historii „z szatni," napisana tak, że stanowi w zasadzie gotowy scenariusz na dobry film sportowy. Polecam także dlatego, że postać jednego z najsłynniejszych sportowców-celebrytów naszych czasów zdecydowanie zasługuje na bliższe poznanie, i może przy nim sporo zyskać.

niedziela, 15 stycznia 2012

Michael Shumacher "The Edge Of Greatness"

Męski punkt widzenia czyli recenzja Łukasza...

"The edge of greatness"
Moją przygodę z biografiami mistrzów nowożytnego sportu kontynuowałem z książką, której bohaterem był jeden z moich największych młodzieńczych idoli, król ulubionej przeze mnie Formuły 1 – Michael Schumacher. Postać siedmiokrotnego mistrza świata wziął pod lupę James Allen, znany brytyjski komentator i publicysta związany ze sportami motorowymi. Ponadtrzystustronicowy „Michael Schumacher: The Edge of Greatness” (co można przełożyć jako „Na skraju wielkości”) to według mnie jedna z najlepszych tego typu książek w ostatnich latach. A na pewno jedna z bardziej wyczerpujących.

Allen postawił sobie w niej za cel odnalezienie i pokazanie Schumachera prawdziwego, bez sugerowania się dwiema medialnymi twarzami Niemca: wzorowego ojca rodziny, ale i torowego brutala, oprócz oczywistego geniuszu znanego także z zajeżdżania drogi rywalom czy celowego powodowania kolizji (za co z hukiem wyleciał z mistrzostw świata 1997). Jak każdy biograf, autor stara się dotrzeć do źródeł sukcesu „Schumiego”, obszernie opisując jego drogę do mistrzostwa.

Każdy z rozdziałów to wciągająca przygoda związana z konkretnym etapem kariery Schumachera. Allen dotarł do ludzi, z którymi M.S. współpracował na samym początku wyścigowej drogi, gdy jako dziesięcioletni chłopiec samotnie przemierzał kraj w drodze z wyścigu na wyścig, z braku funduszy śpiąc gdzie popadnie i jedząc, co popadnie, oraz tych, z którymi Michael dotarł na sam szczyt i być może bez wsparcia których nigdy na tym szczycie by się nie znalazł. Rozmawiał z przyjaciółmi i rywalami z toru. Z rodziną i współpracownikami.

Z książki wyłania się słodko-gorzki obraz Schumachera. Allen nie stawia Niemcowi pomnika ze spiżu, w kilku miejscach otwarcie go krytykując ale mimo to na każdym kroku podkreślają ogromną konsekwencję, pracowitość i „zespołowego ducha”, które to cechy Michael wyniósł z małego toru kartingowego w rodzinnym Kerpen, a których nie zmieniły tytuły ani ogromne (Schumi to pierwszy sportowiec-miliarder w historii) pieniądze. Fascynująco czyta się opowieści o jego trudnej relacji z Ayrtonem Senną, filozofii stojącej za przejściem do Ferrari czy nieustannym, graniczącym z pedantyzmem dążeniem do perfekcji pod każdym względem. Przykleiło mu to łatkę aroganta, ale w konsekwencji przemieniło kierowców-dżentelmenów w profesjonalnych atletów.

I tylko sam Schumacher zepsuł nieco autorowi puentę, w 2010 roku niespodziewanie powracając do wyścigów. Erraty jednak nie potrzeba: i bez niej „The Edge of Greatness” jest kompletną, świetnie napisaną biografią nie tylko dla miłośników Formuły 1 ale sportu ogólnie - zwłaszcza tych, których oprócz rywalizacji interesuje wymiar czysto ludzki. Jedyną wadą książki dla mniej kosmopolitycznego czytelnika jest to, że jak do tej pory nie została przetłumaczona na język polski. Nikt jednak nie mówił, że droga na „krawędź wielkości” jest prosta. Mocno polecam.

niedziela, 11 grudnia 2011

„Moje życie. Moja historia” Ryan Giggs

Męski punkt widzenia czyli recenzja Łukasza...

„Moje życie. Moja historia”
Mam ostatnio „fazę” na książki sportowe. Obecnie na tapecie jest „Michael Schumacher: The Edge of Greatness”, a poprzednio przeczytałem autobiografię Ryana Giggsa pod mało odkrywczym tytułem: „Moje życie. Moja historia”. Giggs jest walijskim futbolistą, wieloletnim zawodnikiem mojej ulubionej drużyny (Manchesteru United), z którą odniósł szereg sukcesów. Stąd też na przetłumaczenie i wydanie tej pozycji w Polsce czekałem z niecierpliwością.

Książka nie jest typową autobiografią. To raczej zbiór anegdot podzielonych na poszczególne sezony z piłkarskiego życia Giggsa. Czasem są one ze sobą powiązane przyczynowo-skutkowo, a czasem nie, przez co całość sprawia wrażenie nieuporządkowanego sportowego pamiętnika lub zapis chaotycznego bloga. Ale wbrew pozorom nie przeszkadza to aż tak bardzo, bo historyjki są ciekawe. W lekki, łatwy i przyjemny sposób dają możliwość przyjrzenia się temu, co dzieje się w głowie zawodowego piłkarza przeżywającego wzloty i upadki swojej kariery.

A że jest ona niezwykle bogata (Giggs, mimo niemal 38. wiosen na karku, wciąż świetnie gra!), w książce znajduje się mnóstwo smaczków z gatunku „tajemnice szatni”. Dowiadujemy się, którzy piłkarze mogli sobie pozwolić na więcej w obecności legendarnie surowego trenera sir Aleksa Fergusona, kto był największym „jajcarzem” w zespole Manchesteru albo dlaczego David Beckham tak często zmieniał fryzurę. Poszczególne rozdziały są luźne i zabawne, co ważne – wolne są od formy „laurki” cechującej często biografie słynnych sportowców. Piłkarz o swojej karierze i drużynie pisze bez ściemy, nie przypisuje swoich osiągnięć tajemniczym talentom i boskim interwencjom.

I wszystko byłoby super, gdyby nie dwie rzeczy. Po pierwsze, książka ma bardzo określoną grupę docelową. Na przykład osoba, która nie interesuje się piłką nożną i nie wie, że Paul Scholes to niski i rudy facet, nie zrozumie żartów z nim związanych – i tak dalej. Generalnie, przynajmniej podstawowa wiedza na temat futbolu i drużyny Manchesteru United bardzo pomaga w rozumieniu tego, co Giggs pisze, i kontekstu. Małe są szanse, że książka ta zainteresuje innego odbiorcę, bo jest skupiona w 100 proc. na sporcie.

Choć z drugiej strony, to w sumie dobrze. Klasyczne autobiograficzne wstawki o szczęściu, miłości i cieple ogniska domowego w wykonaniu Walijczyka byłyby – przynajmniej dla mnie – niestrawne. Wszystko przez skandale seksualne z Giggsem w roli głównej. Do regularnego współżycia z nim przyznała się nawet... jego bratowa!

Zatem sport, sport i jeszcze raz sport. Tu Ryan Giggs może pozostawać absolutnym wzorem. Takie nie jest na pewno tłumaczenie (autorstwa dziennikarza sportowego Michała Pola), a przede wszystkim polskie wydanie. Tak pełnej literówek, a nawet błędów ortograficznych (!) książki dawno nie trzymałem w ręku. Mam wrażenie, że wydawca chciał jak najszybciej dostarczyć pozycję do rąk kibiców i nie zadał sobie nawet trudu przeczytania całości tekstu.

Summa sumarum, „Moje życie. Moja historia” Ryana Giggsa to lekka, łatwa i przyjemna lektura na 3-4 wieczory (230 stron z dużą czcionką i marginesem), która jako ewentualny prezent choinkowy ucieszy przede wszystkim fanów futbolu. Karolina nie wierzy, że tekst jest w ogóle autorstwa Giggsa, ale ja bardzo chciałbym wiedzieć, że jest inaczej. Chciałbym wierzyć, że piłkarz-legenda, doświadczony życiowo i sportowo człowiek, który otarł się o tytuł szlachecki, jest w stanie zebrać do kupy i wydać swój własny pamiętnik. W innym razie – gdzie te sportowe wzorce?

niedziela, 25 września 2011

Życie „Człowieka w białym kombinezonie"

Męski punkt widzenia czyli recenzja Łukasza...

Wyobraźcie sobie, że macie zajęcie tak tajne, że nie możecie o nim powiedzieć nawet najbliższym. Zmieniacie samochód na kilkanaście kilometrów przed pracą, a na miejsce zawsze dojeżdżacie w masce. I choć waszym biurem jest malutka klitka bez okien a jedynym towarzyszem mały chrząszcz, to nieznajomi codziennie powierzają wam swoje miliony dolarów. Wasza tożsamość jest przy tym tak tajna, że dziennikarze wszelkich możliwych brukowców wyłażą z butów, by wpaść na najdrobniejszy ślad.

Wcale nie chodzi mi o żadnego supertajnego agenta. Najbardziej wyczekiwany moment najpopularniejszego na świecie programu motoryzacyjnego „Top Gear” zawsze zaczynał się od charakterystycznego żartu, na przykład: „Niektórzy mówią, że ma psa z włókna węglowego a wszystkie jego palce zrobione są z magnezu.„ A potem do akcji wkraczał „oswojony kierowca wyścigowy”, zamaskowany superbohater lewarka i kierownicy, niczym zaklinacz oswajający kilkusetkonne bestie z tylnym napędem. Do niedawna wiedzieliśmy o nim tyle, że nazywa się Stig.

Ale teraz, po ośmiu latach współpracy z ekipą BBC, tajemniczy kierowca zdecydował się zdjąć hełm i wydać swoją autobiografię. I, jak sam twierdzi, wcale nie jest oswojony. Nazywa się Ben Collins i jest typowym przykładem nie do końca spełnionej kariery w sporcie motorowym. Był mistrzem niższych klas, startował gościnnie w Le Mans i innych prestiżowych wyścigach, dublował Nicolasa Cage'a i Daniela Craiga jako kierowca-kaskader, ale nigdy nie trafił na sam szczyt. Z desperacji postanowił nawet zostać komandosem, ale wtedy, przez zupełny przypadek, trafił do „Top Gear”.


Jako Stig zwiedził wraz z Clarksonem, Hammondem i Mayem praktycznie całą kulę ziemską. Miał okazję prowadzić bodaj każdy możliwy supersamochód, a w ramach akcji „okrążenia za rozsądną cenę” uczył wyścigowej jazdy celebrytów z pierwszych stron gazet. Warunek był jeden: całkowita anonimowość. Zasada, którą Collins z hukiem złamał w tej znakomitej książce.

Na „Człowieka w białym kombinezonie” składają się trzy osobne, choć czasem przeplatające się ze sobą opowieści. Przedstawiają one życie prywatne Bena Collinsa (relacje z rodziną oraz karierę komandosa), karierę kierowcy wyścigowego i wreszcie wcielanie się w Stiga. Wbrew pozorom ta trzecia część nie zawsze jest najciekawsza. W końcu nie co dzień mamy okazję od środka poznać wojskowe i wyścigowe życie, opowiadane przez tak naprawdę zwykłego człowieka.

Collins zdecydowanie potrafi opisywać to, co dzieje się w jego głowie. Czytając o emocjach, jakie towarzyszyły mu podczas startów, możemy naprawdę wczuć się w rolę kierowcy wyścigowego i w jakimś stopniu przekonać się, jak trudny jest to kawałek chleba. Wymagający umiejętności, szczęścia i, nie ukrywajmy, pieniędzy. Przełomowym momentem opowieści jest sytuacja, w której Ben zdaje sobie sprawę, że wykreowana przez niego postać herosa w białym kombinezonie mogłaby osiągnąć wszystko to, o czym zawsze marzył: Le Mans, Formułę 1, NASCAR. Trafnie porównuje siebie do Supermana, który po założeniu spodni z powrotem na majtki staje się zwykłym Clarkiem Kentem.

Nie martwcie się jednak, schizofrenii tutaj nie ma. Defetyzmu i użalania się nad sobą też nie. Jest za to mnóstwo smacznych historii zza kulis „Top Gear”, widzianych oczyma człowieka, który jak nikt inny wiedział, o co w tym wszystkim chodzi. Książka odbrązawia pewne mity narosłe wokół programu, jego prowadzących i samego Stiga, ale w niczym nie ujmuje to atrakcyjności samemu show. Wręcz przeciwnie, po lekturze „Człowieka w białym kombinezonie” program ogląda się jeszcze przyjemniej. Ale książka ta to także fascynująca podróż do świata supersamochodów. O nich też Collins potrafi opowiadać, opisując relacje z nimi w niemal antropomorficzny sposób. Dla fana motoryzacji – uczta.
Ale nie tylko dlatego warto sięgnąć po tę pozycję. Przede wszystkim, z Collinsem łatwo się zidentyfikować i dać wciągnąć jego opowieści, bo w odróżnieniu od biografii na przykład słynnych sportowców książka nie jest „przelukrowana” ani patetyczna. Przedstawia o wiele bardziej rzeczywisty, trafiający do czytelnika świat wyścigów, niż ociekające blichtrem i szampanem telewizyjne transmisje. Jest tam knucie, złośliwość i smród benzyny. Alkohol i modelki owszem, też – ale wysoko, o wiele wyżej, tam, gdzie autorowi nigdy nie było dane zajść (no chyba, że w białym kombinezonie Stiga).

To jedna z pierwszych tego typu książek, które przeczytałem i muszę przyznać, że wysoko zawiesiła poprzeczkę. „Człowieka...” momentami czyta się jak dobrą powieść, w której mamy wszystko co potrzeba: wyrazistych bohaterów, wartką akcję i szybkie samochody. Dużo szybkich samochodów. Jeśli ktoś jest fanem wyścigów lub „Top Gear”, to pozycja absolutnie obowiązkowa. Ja, przyznaję się bez bicia, uwielbiam i jedno, i drugie, ale książkę polecam także tym, którzy nie mają nic wspólnego z samochodami a lubią po prostu dobre, ciekawie opowiedziane historie. Ta Bena Collinsa jest gotowym materiałem na dobry film. Główną rolę mógłby w nim zagrać jeden ze szkolonych przez Stiga celebrytów.

„Człowiek w białym kombinezonie" Bena Collinsa

wtorek, 2 sierpnia 2011

Sapkowski i dwa ostrza „Miecza Przeznaczenia”

Dziś wyjątkowo przedstawiam nie moją recenzję, a Łukasza. Na szczęście trafił mi się chłopak czytający i do tego dobrze piszący, więc grzechem byłoby nie zaprezentować jego twórczości na tym blogu. Zapraszam do lektury...

„Miecz przeznaczenia ma dwa ostrza – jednym jesteś ty.” To jedno z najsłynniejszych zdań polskiej fantastyki pada w kierunku jednego z najbardziej znanych jej bohaterów – wiedźmina Geralta z Rivii. Pada w opowiadaniu tytułowym „Miecza przeznaczenia”, drugiego (po „Ostatnim życzeniu”) zbioru historii Andrzeja Sapkowskiego o białowłosym zabójcy potworów. Składa się na niego sześć luźnych opowieści, których jedynym wspólnym elementem jest postać bohatera. Nie byle jaka postać.

„Miecz przeznaczenia”, Andrzej Sapkowski
 
Geralt jest mężczyzną w średnim wieku, niezbyt zamożnym, nie posiadającym zamku ani nawet pola, ba! – w ogóle stałego adresu zameldowania. Jest małomównym, zamkniętym w sobie socjopatą, na domiar złego zakochanym w kobiecie fatalnej. Twierdzi, że pochodzi z Rivii, choć to nieprawda mająca jedynie odwrócić uwagę od jego profesji. Bo Geralt, drodzy państwo, para się zabijaniem potworów.

W stworzonym przez Sapkowskiego quasi-średniowiecznym świecie wiedźmini, jako najemni obrońcy ludzi, zajmują ważne miejsce, choć nie cieszą się powszechną sympatią. To mutanci, którego cechy fizyczne i psychiczne odbierają od ogólnie przyjętych norm. Mają nadludzką siłę i refleks, potrafią widzieć w zupełnych ciemnościach, są odporni na trucizny i choroby. A oprócz tego działają na kobiety tak, jak każdy facet chciałby działać.

Powstrzymuję jednak panie przed szukaniem białowłosego kandydata na męża – wszyscy wiedźmini, z Geraltem włącznie, są bowiem całkowicie sterylni. Podobnie zresztą, jak czarodziejki, stąd związek Geralta i nieustannie pachnącej bzem i agrestem Yennefer z góry skazany jest na porażkę.
Świat Sapkowskiego to nie sielankowa kraina zamieszkała przez żyjące w harmonii rasy. Jest wiecznie pogrążony w dynastycznych wojnach między Południem a Północą, co chwila gdzieś upada królestwo, a jakiś książę budzi się z nożem w plecach. To świat brutalny, pełen zła, wyzysku, a nawet rasizmu. Każdy odmieniec – elf, krasnolud, doppler, wiedźmin – jest nie wartym zainteresowania „nieludziem”. No chyba, że może się do czegoś przydać. Geralt przydaje się często i gęsto, podróżuje więc ze swoim przyjacielem, bardem Jaskrem, od miasta do miasta, imając się wszelkich zleceń. Kieruje się przy tym jedną, złotą zasadą – nigdy nie poluje na smoki.

Każde z opowiadań ze zbioru stanowi fantastyczną podróż w głąb psychiki wiedźmina, który wbrew powszechnej opinii myśli i czuje, kocha i nienawidzi, choć rasistowskie otoczenie odmawiało mu prawa do tego tak długo, aż sam uwierzył, że jest jedynie bezwolnym, stworzonym do zabijania mutantem. Dlatego bywa okropny dla przyjaciół i nie ma szczęścia w miłości. Jego parcie do pozostania neutralnym w każdej sytuacji paradoksalnie pcha go w kłopoty i sprawia, że raz po raz jest wykorzystywany do przeróżnych celów. A to przecież wspaniały, piękny wojownik z zabójczym ostrzem na plecach.

Chyba każdy po przeczytaniu tej książki przez chwilę chciałby być Geraltem, móc wpaść między tuzin wrogów i wybić ich do nogi, ratując z opresji kolejną damę lub możnego pana. Jakież to byłoby przydatne, zwłaszcza w dzisiejszym, tak samo brutalnym i niesprawiedliwym świecie. Bo mimo fantastycznego płaszczyka „Miecz przeznaczenia” porusza niezwykle aktualne, współczesne problemy. Rasizm, nietolerancja, odmienność, wyzysk, wreszcie przyjaźń, miłość i marzenia – te tematy nigdy się nie zdezaktualizują.

Sam Geralt nagminnie irytuje przyjaciół (a niekiedy także czytelnika!) swoją biernością i tendencją do wycofywania się z każdej problematycznej sytuacji. Tym przyjemniej jest obserwować, jak poznana przypadkiem (a może dzięki przeznaczeniu?) mała dziewczynka wywraca jego świat wartości do góry nogami i po raz pierwszy zmusza do podjęcia trudnych decyzji. Choćby z tego powodu warto zanurzyć się w świat wiedźmina – świat opisany przez autora w sposób realistyczny i barwny, z bohaterami nakreślonymi grubą kreską oraz dużą ilością kapitalnych dialogów. Autor unika banału i nie przynudza, nie atakuje czytelnika litanią dłużyzn, za to znakomicie znajduje proporcje między dynamiką a zamyśleniem. Dlatego „Miecz przeznaczenia” polecam nie tylko miłośnikom akcji (Sapkowski wspaniale opisuje sceny bitewne), ale i wszystkim tym, którzy lubią niełatwe, lecz koniec końców szczęśliwe zakończenia.