niedziela, 13 czerwca 2010

I że cię nie opuszczę… o małżeństwie słów kilka

Przez cały tydzień czekam z utęsknieniem na wolny weekend. Perspektywa leniuchowania i nie myślenia o pracy, chociaż przez dwa dni napawa mnie zawsze optymizmem. Troszkę gorzej ma się sprawa, gdy z powodu obowiązków moja ‘połówki’ soboty lub niedzieli, a niekiedy obu tych dni nie może spędzić ze mną. Tak jest właśnie dziś. Ostatni dzień tygodnia, piękna, słoneczna pogoda, a ja mam przed sobą kilkanaście samotnych godzin. Czasem kończy się to totalnie złym humorem, niekiedy nawet wieeelkim dołem, ale dziś postanowiłam z tym walczyć i troszkę sobie popisać. Może pomoże.

Tym razem nie będę omawiać żadnego filmu, spektaklu czy książki, podzielę się jedynie swoimi przemyśleniami na temat małżeństwa. Ze względu na różne mniejsze i większe zbiegi okoliczności coraz częściej o nim myślę. Niedawno byłam na ślubie swojej koleżanki, którą znam jeszcze z czasów przedszkolnych. Dziwne to uczucie oglądać tak bliską przed laty osobę, która na całego wchodzi w świat dorosłych. Tak, złożenie przysięgi w kościele jest dla mnie zarazem pożegnaniem świata młodości i dziwną ostatecznością. Przed tym nie ma odwrotu, ucieczki. Takie jest myślenie pesymisty, czyli moje. Optymiści pewnie twierdzą, że to początek – nowego, szczęśliwszego życia. Muszę zaznaczyć jeszcze, że ja nie boję się odpowiedzialności, bycia z drugim człowiek na dobre i na złe oraz życia na własny koszt. Czy jednak muszę składać w kościele przysięgę, nieodwołalną na wieki wieków? Przecież jesteśmy tylko ludźmi, zmieniamy się, czasem okazać się może, że nasze ‘kochanie’ stało się zupełnie innym człowiekiem. Dlatego według mnie lepszym rozwiązaniem jest ślub cywilny. To rodzaj umowy społecznej. Decyduje się być z kimś, wspólnie ponosić odpowiedzialność za rodzinę i dbać o związek. Nie czuje jednak jak wspomniałam wcześniej tej ostateczności. Jedynym jego minusem jest zwykle komunistyczna oprawa samej ceremonii i mała mobilność urzędników, którzy za nic w świecie, a nawet za pieniądze nie udzielą nam ślubu np. w pięknym ogrodzie.


Przed kilkoma dniami skończyłam lekturę świetnej książki „I że cię nie opuszczę… czyli love story”. Autorka notabene rozwódka Elizabeth Gilbert na 350 stronach analizuje czym jest małżeństwo. Co ją do tego skłoniło warto przekonać się samemu czytając tę książkę. Dziś przytoczę jedynie kilka dużych, ciekawych fragmentów z tej powieści.

„Dla mnie najbardziej uderzającą cechą małżeństw tamtych dawnych [średniowiecznych] Europejczyków (i rozwodów winnam dodać), była ich luźna struktura. Pobierano się z powodów ekonomicznych i osobistych i z takich samych się rozstawano… i to dość łatwo, w porównaniu z tym co miało wkrótce nadejść. Wtedy ludzie rozumieli chyba, że można składać obietnice z głębi serca, ale można też zmienić zdanie. I umowy dotyczące interesów też mogą się zmieniać. (…)

Zatem w 1215 r. Kościół raz na zawsze przejął kontrolę nad małżeństwem, ustalając sztywne zasady legalizujące związek. Przed 1215 rokiem słowna przysięga dwojga dorosłych w świetle prawa zawsze oznaczała obowiązującą umowę, teraz jednak Kościół uznał to za mało. (…) Żeby jeszcze wzmocnić kontrolę, papież Innocenty III wykluczył możliwość rozwodu… z wyjątkiem sankcjonowanego przez Kościół unieważnienia, które często bywało używane jako narzędzie budowania lub obalania imperiów. Małżeństwo, kiedyś świecka instytucja, znajdująca się pod kontrolą rodziny i sądów cywilnych, teraz stała się czysto religijną, kontrolowaną przez żyjących w celibacie kapłanów. Co więcej, te nowe zakazy rozwodów zamieniły małżeństwo w dożywotni wyrok… w coś, czym nigdy nie było nawet u starożytnych Hebrajczyków. „

Ha i wszystko jasne, to nie Bóg wymyślił instytucje małżeństwa bez rozwodów. Jak Bóg, który daje nam prawo grzeszyć, bo jesteśmy tylko istotami ludzkimi, które chociaż obiecują poprawę znów przychodzą do konfesjonału może od nas wymagać tak ostatecznych decyzji? Oczywiście o związek trzeba dbać, w trudnych chwilach nawet walczyć. Sądzę jednak, że zmuszanie ludzi do bycia razem do końca swoich dni, chociaż się nie kochają, a często wręcz nienawidzą jest nie fair. A częsty argument ‘widziały gały co brały’, jest troszkę infantylny.

Chociaż tak niepochlebnie wypowiadam się tu o instytucji małżeństwa kościelnego - umowy, której nie można zerwać, to bardzo pozytywnie zaskoczył mnie artykuł „Wielka księga ślubów” w miesięczniku „Pani”. Kilkoro moich rówieśników (mam 25 lat) opowiada, dlaczego zdecydowali się wziąć ślub, chociaż decyzji nie przyspieszało mające się pojawić za kilka miesięcy ‘szczęście’. Dla nich małżeństwo gwarantuje stabilność na niestabilne czasy. Chcą mieć ciekawą pracę, osiągnąć sukces, ale jednocześnie dzielić z kimś życie na dobre i złe - piękne.

Podsumowując mój wywód: chcę być żoną, chcę z mężem spędzić resztę życia, nie wymieniając na nowszy model. Nie znoszę jednak, gdy ktoś mi coś każe bądź zabrania w tak ważnej dla mnie sprawie jak uczucia. Jesteśmy tylko ludźmi, zmieniamy się i możemy się mylić.

Miałam jeszcze w tym wątku napisać co myślę o weselach, ale za dużo by tego było. Moje zdanie na ten temat najlepiej wyrazi fragment z listu Antoniego Czechowa, napisany przez niego w 1901 r. do narzeczonej Olgi Knipper: „ Jeśli dasz mi słowo, że nikt w Moskwie nie dowie się o naszym ślubie, zanim będzie po wszystkim, jestem gotów poślubić Cię w dzień mojego przyjazdu”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.