wtorek, 11 stycznia 2011

"Siostruń" pląsy po morderczej zupie

Już ponad tydzień minął odkąd obejrzałam „Siostrunie” Dana Goggana. Jak można przeczytać na stronie internetowej teatru „akcja przedstawienia rozpoczyna się w momencie, gdy na skutek eksperymentów kuchennych siostry Julii, w klasztorze umierają 52 zakonnice. W tej sytuacji współ-siostrzyczki pilnie potrzebują środków na pochówki. Wspólnie postanawiają, że najlepszym sposobem na zgromadzenie niezbędnych funduszy będzie zorganizowanie zaimprowizowanego show, w którym wystąpią... one same. Pomysł wydaje się lekko niedorzeczny i nieco karkołomny, ale czy na pewno?”. Jak można przeczytać dalej „ to pogodna, dowcipna, roztańczona i rozśpiewana komedia, w której nie brakuje zabawnych historyjek z codziennego życia konwentu. W spektaklu pojawiają się elementy musicalu, opery, wodewilu, gospel, rytmn'bluesa, a nawet... country i swingu.”

Wszystko co powyżej zacytowałam jest niby prawdą, jednak sztuce "czegoś" brakuje. W moim przekonaniu jest nawet dosyć nijaka. Nie chce nikogo obrażać, ale wydaje mi się, że przygotowywano ją z myślą o osobach w średnim wieku, które do teatru wybierają się, po to aby posłuchać kilku melodyjnych piosenek przeplatanych krótkimi, prostymi dialogami, następnie zaś udają się do domu i o całej sprawie zapominają. Spektakl nie zachęca do najmniejszej chociaż refleksji, a ja tego nie kupuję. I niech nikt nie myśli, że lubię tylko poruszające do szpiku kości dramaty, gdzie krew i łzy leją się gęsto i często.

Nie ma co ukrywać, że Mary Regina, Mary Hubert, Mary Roberta Ann, Mary Leo i Mary Amnesia mają być sympatyczne, milutkie, śmieszniutkie i do przytulenia. Chwilami zaś swoją głupotą doprowadzać widownię do salw śmiechu. Dlaczego jednak aktorki nie włożyły w swoje postaci więcej serca i nie sprawiły, że zaczęłam wierzyć, że naprawdę tych pieniędzy potrzebują, a ich perypetie i problemy są prawdziwe. Szczególnie sztuczne było zachowanie Mary Reginy (w tej roli Izabela Brejtkop-Frączek) gdy nawdychała się kleju. Chociaż jak można było usłyszeć wielu bawiły żarty gdy siostra po tym zdarzeniu włożyła sobie piłkę pod habit i mówiła o niepokalanym poczęciu. Wiele drewnianych „dowcipów” po tygodniu już uleciało z mojej pamięci i już ich nie przytoczę - ale może to i dobrze.

Na co jeszcze ponarzekam? Po raz pierwszy chyba na scenografię. W „Kochanowskim” zawsze była świetna, szczególne wrażenie robi w musicalu „Piaf” i „Skrzypek na dachu”. W „Siostruniach” pasuje do spektaklu jak kwiatek do korzucha. Sala gimnastyczna kompletnie nie współgra z tym co robią zakonnice. Niby w przedstawieniu uzasadniono dlaczego panie się tam znalazły. Ja jednak wolałabym oglądać siostry w klasztorze. Spektakl byłby dla mnie wówczas bardziej wiarygodny.

Nie chce jednak tylko krytykować. Jak zawsze zachwycona byłam osobowością i głosem Patrycji Zywert (wcieliła się w postać Mary Roberty Ann). Była prawdziwą petardą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.