niedziela, 1 lipca 2012

„Niedźwiedź Wojtek”, niezwykły, futrzasy żołnierz

Męski punkt widzenia czyli recenzja Łukasza

Tylko Polacy mogli mieć na tyle ułańskiej fantazji, by podczas wojny wziąć sobie na wychowanie małego syryjskiego niedźwiedzia, poić go piwem, zabierać na potańcówki i jeszcze przysposobić do roli żołnierza. Taki wniosek nasuwa mi się po przeczytaniu książki Ailleen Orr pod wszystko mówiącym tytułem "Niedźwiedź Wojtek". Jak łatwo się domyśleć, opowiada ona historię słynnego misia, który jako pełnoprawny członek armii Andersa brał udział w bitwie pod Monte Cassino. Dodajmy, że uczynił to z własnej woli.

Rodzina autorki mieszkała w pobliżu polskiego obozu wojskowego Winfield, gdzie stacjonowali zdemobilizowani żołnierze. Wojtka znała z opowieści dziadka Jima Little'a, jednego ze szkockich przyjaciół misia, a osobiście spotkała się z nim jako ośmioletnia dziewczynka już w czasach, kiedy futrzasty kombatant mieszkał w zoo w Edynburgu. Tak narodził się jej sentyment dla zwierzęcia, którego pamięć postanowiła uhonorować pomnikiem. Przy okazji spisała opowieści o zwierzęciu i jego niezwykłych losach w niniejszej książce.

Mimo, że traktujący o bardzo trudnych czasach i mający kilka słabszych momentów (które przypominają, że autorka jest księgową, nie pisarką), "Niedźwiedź Wojtek" to w sumie bardzo ciepła opowieść o przyjaźni człowieka i zwierzęcia. Mały miś został wykupiony od tragicznego, cyrkowego losu za puszkę konserw. Oddano go pod opiekę kaprala Piotra Prendysa. On i inni żołnierze wychowali go i zastąpili mu rodzinę do tego stopnia, że nawet zakładając, iż spora część opowieści o niezwykłych wyczynach niedźwiedzia może być podkoloryzowana, nieustannie byłem pod ogromnym wrażeniem opisywanych w książce anegdot.

Dowiadujemy się, że dorosłego niedźwiedzia puszczano wolno, by poruszał się samopas po żołnierskim obozie, pozwalano mu wdawać się w udawane zapasy z ludźmi. Uwielbiał on też prysznice, a jednym z jego przysmaków były... zapalone papierosy. Nocami Wojtek lubił przytulać się do któregoś z żołnierzy tak, jak robią to pluszowe maskotki, nie dzikie niedźwiedzie. Orr zwraca uwagę, że od początku wychowywany był i traktowany nie jak zwierzę ani człowiek, lecz po prostu żołnierz. Być może stąd wzięła się jego niezwykła komitywa z wojakami Andersa oraz legendarny już udział w kampanii pod Monte Cassino.

Kiedy byłem dzieckiem i pierwszy raz usłyszałem o Wojtku, wyobrażałem sobie wściekłego niedźwiedzia tratującego i rozszarpującego przerażonych hitlerowców. W praktyce rola misia nie była aż tak efektowna – nosił on bowiem pociski dla polskich artylerzystów. Ale był też ukochaną maskotką i dobrym duchem polskich żołnierzy, którzy - przymusowo oddzieleni od rodzin - na niego przelali całą swoją miłość i troskę. Historie opisane w tej książce, choć fragmentaryczne, są na tyle niezwykłe, że choćby dla nich warto się zapoznać z „Niedźwiedziem Wojtkiem”. To kolejny dowód na to, że Polak potrafi, i nawet udomowienie ogromnego zwierzęcia nie jest dla niego zadaniem nie do wykonania.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.