niedziela, 25 września 2011

Życie „Człowieka w białym kombinezonie"

Męski punkt widzenia czyli recenzja Łukasza...

Wyobraźcie sobie, że macie zajęcie tak tajne, że nie możecie o nim powiedzieć nawet najbliższym. Zmieniacie samochód na kilkanaście kilometrów przed pracą, a na miejsce zawsze dojeżdżacie w masce. I choć waszym biurem jest malutka klitka bez okien a jedynym towarzyszem mały chrząszcz, to nieznajomi codziennie powierzają wam swoje miliony dolarów. Wasza tożsamość jest przy tym tak tajna, że dziennikarze wszelkich możliwych brukowców wyłażą z butów, by wpaść na najdrobniejszy ślad.

Wcale nie chodzi mi o żadnego supertajnego agenta. Najbardziej wyczekiwany moment najpopularniejszego na świecie programu motoryzacyjnego „Top Gear” zawsze zaczynał się od charakterystycznego żartu, na przykład: „Niektórzy mówią, że ma psa z włókna węglowego a wszystkie jego palce zrobione są z magnezu.„ A potem do akcji wkraczał „oswojony kierowca wyścigowy”, zamaskowany superbohater lewarka i kierownicy, niczym zaklinacz oswajający kilkusetkonne bestie z tylnym napędem. Do niedawna wiedzieliśmy o nim tyle, że nazywa się Stig.

Ale teraz, po ośmiu latach współpracy z ekipą BBC, tajemniczy kierowca zdecydował się zdjąć hełm i wydać swoją autobiografię. I, jak sam twierdzi, wcale nie jest oswojony. Nazywa się Ben Collins i jest typowym przykładem nie do końca spełnionej kariery w sporcie motorowym. Był mistrzem niższych klas, startował gościnnie w Le Mans i innych prestiżowych wyścigach, dublował Nicolasa Cage'a i Daniela Craiga jako kierowca-kaskader, ale nigdy nie trafił na sam szczyt. Z desperacji postanowił nawet zostać komandosem, ale wtedy, przez zupełny przypadek, trafił do „Top Gear”.


Jako Stig zwiedził wraz z Clarksonem, Hammondem i Mayem praktycznie całą kulę ziemską. Miał okazję prowadzić bodaj każdy możliwy supersamochód, a w ramach akcji „okrążenia za rozsądną cenę” uczył wyścigowej jazdy celebrytów z pierwszych stron gazet. Warunek był jeden: całkowita anonimowość. Zasada, którą Collins z hukiem złamał w tej znakomitej książce.

Na „Człowieka w białym kombinezonie” składają się trzy osobne, choć czasem przeplatające się ze sobą opowieści. Przedstawiają one życie prywatne Bena Collinsa (relacje z rodziną oraz karierę komandosa), karierę kierowcy wyścigowego i wreszcie wcielanie się w Stiga. Wbrew pozorom ta trzecia część nie zawsze jest najciekawsza. W końcu nie co dzień mamy okazję od środka poznać wojskowe i wyścigowe życie, opowiadane przez tak naprawdę zwykłego człowieka.

Collins zdecydowanie potrafi opisywać to, co dzieje się w jego głowie. Czytając o emocjach, jakie towarzyszyły mu podczas startów, możemy naprawdę wczuć się w rolę kierowcy wyścigowego i w jakimś stopniu przekonać się, jak trudny jest to kawałek chleba. Wymagający umiejętności, szczęścia i, nie ukrywajmy, pieniędzy. Przełomowym momentem opowieści jest sytuacja, w której Ben zdaje sobie sprawę, że wykreowana przez niego postać herosa w białym kombinezonie mogłaby osiągnąć wszystko to, o czym zawsze marzył: Le Mans, Formułę 1, NASCAR. Trafnie porównuje siebie do Supermana, który po założeniu spodni z powrotem na majtki staje się zwykłym Clarkiem Kentem.

Nie martwcie się jednak, schizofrenii tutaj nie ma. Defetyzmu i użalania się nad sobą też nie. Jest za to mnóstwo smacznych historii zza kulis „Top Gear”, widzianych oczyma człowieka, który jak nikt inny wiedział, o co w tym wszystkim chodzi. Książka odbrązawia pewne mity narosłe wokół programu, jego prowadzących i samego Stiga, ale w niczym nie ujmuje to atrakcyjności samemu show. Wręcz przeciwnie, po lekturze „Człowieka w białym kombinezonie” program ogląda się jeszcze przyjemniej. Ale książka ta to także fascynująca podróż do świata supersamochodów. O nich też Collins potrafi opowiadać, opisując relacje z nimi w niemal antropomorficzny sposób. Dla fana motoryzacji – uczta.
Ale nie tylko dlatego warto sięgnąć po tę pozycję. Przede wszystkim, z Collinsem łatwo się zidentyfikować i dać wciągnąć jego opowieści, bo w odróżnieniu od biografii na przykład słynnych sportowców książka nie jest „przelukrowana” ani patetyczna. Przedstawia o wiele bardziej rzeczywisty, trafiający do czytelnika świat wyścigów, niż ociekające blichtrem i szampanem telewizyjne transmisje. Jest tam knucie, złośliwość i smród benzyny. Alkohol i modelki owszem, też – ale wysoko, o wiele wyżej, tam, gdzie autorowi nigdy nie było dane zajść (no chyba, że w białym kombinezonie Stiga).

To jedna z pierwszych tego typu książek, które przeczytałem i muszę przyznać, że wysoko zawiesiła poprzeczkę. „Człowieka...” momentami czyta się jak dobrą powieść, w której mamy wszystko co potrzeba: wyrazistych bohaterów, wartką akcję i szybkie samochody. Dużo szybkich samochodów. Jeśli ktoś jest fanem wyścigów lub „Top Gear”, to pozycja absolutnie obowiązkowa. Ja, przyznaję się bez bicia, uwielbiam i jedno, i drugie, ale książkę polecam także tym, którzy nie mają nic wspólnego z samochodami a lubią po prostu dobre, ciekawie opowiedziane historie. Ta Bena Collinsa jest gotowym materiałem na dobry film. Główną rolę mógłby w nim zagrać jeden ze szkolonych przez Stiga celebrytów.

„Człowiek w białym kombinezonie" Bena Collinsa

poniedziałek, 12 września 2011

z.z. zamiast zgwałcenia...

„Niezwykle ciekawe są adnotacje informujące o środkach, pod których wpływem powstał obraz. Sygnatura Co oznaczała kokainę, Et – eter, Eu – eukodal (pochodną morfiny). Kawa zyskała oznaczenie Cof, herbata – herb, natomiast N z liczbą informował o liczbie abstynencji alkoholowej (NP. – nikotynowej). Wiele obrazów powstało pod wpływem „pyfka”, niektóre posiadały dodatkowe oznaczenia. Poza wymienieniem osób biorących udział w seansie. Witkacy dodawał inne informacje. Sygnatura ppc oznaczała, że portret powstał po ciemku, FBZ, że artysta palił fajkę bez zaciągania się (FZZ – zaciąganiem się). Natomiast informacja z.z. oznaczała, że obraz powstał zamiast zgwałcenia…”.

„Życie prywatne elity artystycznych Drugiej Rzeczpospolitej” Sławomira Kopra, bo z tej książki pochodzi powyższy cytat to zbiór ciekawostek o 20-leciu międzywojennym. Poznajemy tę epokę z zupełnie innej strony. Niby każdy z nas słyszał jak bawiła się współczesna śmietanka towarzyska. Jak kochano kabarety, bywanie w kawiarniach i przyjęcia. Ale to, czego możemy się dowiedzieć z tej książki zaskoczy wielu. Artyści tamtej epoki to prawdziwe indywidua. Kochać i bawić potrafili jak nikt inny. Nie raz przepadały przez to majątki. A gdy życie nie układało się tak jak powinno jedynym wyjściem było rozstanie się z ziemską egzystencją.

Wydawnictwo na pewno jest ciekawą propozycją dla studentów i absolwentów polonistyki, historii sztuki itp. Będą oni mogli zgłębić wiedzę i poznać bliżej artystów, których dokonania poznają na zajęciach. Pozwoli im to na pewno lepiej zrozumieć ich twórczość, pewne wybory życiowe. Jest to też jednak ciekawa lektura dla tych wszystkich, którzy zafascynowani są tamtymi czasami. Epoką brutalnie przerwaną przez II wojnę światową.

Ja z prawdziwą przyjemnością przeczytałam o życiu rodziny Kossaków. Wbrew wspomnieniom Magadaleny Samozwaniec familia ta nie była taka idealna i miała na swoim sumieniu wiele grzeszków. Rozbawiły mnie też perypetie Witkacego. Był on niewątpliwe królem życia i skończył je wtedy gdy uznał to za słuszne. Autor przypomniał też zapomnianą przez wielu malarkę  Zofię Stryjeńską oraz kompozytora Artura Rubinsteina, który wbrew metryce kochał piękne kobiety.

Tę książkę po prostu trzeba przeczytać. Na początku może trochę zniechęcić, bo przypomina podręcznik do historii, ale po kilkudziesięciu stronach gdy Koper wkrada się do domów swoich bohaterów i podgląda ich przez dziurkę od klucza robi się naprawdę smakowicie. Polecam…