niedziela, 27 lutego 2011

Wysokie Obcasy EXTRA. Nowa jakość na rynku ?

Można już kupić magazyn Wysokie Obcasy EXTRA. Pismo ciekawe, zupełnie inne niż jego oryginalna wersja ukazująca się co sobotę razem z Gazetą Wborczą. W środku wiele świetnych wywiadów, m.in. z Anją Rubik i córką generała "Wilka". Niestety jest też tragiczna sesja modowa, która prezentowanym fatałaszkom raczej uroku odbiera niż go dodaje. Ja chcę oglądać prawdziwe kobiety, a nie jakieś pokraczne manekiny z powykręcanymi kończynami. Zupełnie nie rozumiem co skłania naczelną, aby modę pokazywać w tak groteskowy sposób. Skoro pisze się o prawdziwych kobietach, to dlaczego nie można ich też pięknie pokazywać w nowych, modnych ubraniach?





czwartek, 24 lutego 2011

I była miłość w getcie Marka Edelmana

Dziś króciutko bo i książka niewielkich rozmiarów. „I była miłość w getcie” to sprawozdanie Marka Edelmana z lat wojennych. Opisuje to co widział, czuł w czasie niemieckiej okupacji. Nie czyni tego z pieczołowitością dokumentalisty. Przelewa na papier strzępy swojej pamięci. Fragmenty czasu z sześciu lat hekatomby. Wspomina napotkanych ludzi, przyjaciół, znajomych. Jednym poświęca zaledwie kilka zdań innym kilka stron. Dlaczego? Takimi prawami rządzi się ludzka pamięć. Czasem zapamiętujemy wydarzenia ważne, czasem w naszej głowie utrwalają się błahostki. Książka nie jest przegadana. Zdania są krótkie, energiczne. W czasie wojny nie ma czasu na zbędne słowa.

Tytuł sugeruje, że tym razem nie będzie o cierpieniu w czasie niemieckiej okupacji. Owszem autor przedstawia historie wręcz niewyobrażalne dla nas współczesnych. Kiedy ludzie decydowali jechać do obozu  byle tylko nie opuścić rodziny. Gdy woleli dwa miesiące życia z ukochanym niż samotną i niepewną egzystencję. Ale jak to zawsze w książkach o wojnie bywa jest też śmierć. Śmierć głupia i bezsensowna. Szczególnie poruszył mnie fragment gdy jeden z powstańców zastrzelił chyba dwunastoletniego chłopca, bo ten nie chciał zostać sam na warcie (morderca był w tej sprawie sądzony po wojnie). Nastolatek, a właściwie jeszcze dziecko za swój płacz i emocje musiał zginąć. Wtedy wszyscy stawali się żołnierzami.

Zastanawiałam się dlaczego właściwie sięgam po tego typu lektury? Przecież wiem, że poraz kolejny przeczytam o zbrodniach niewyobrażalnych. Ale może czasem potrzebne są takie nakłucia prosto w serce, aby pomyśleć jak „czarne” to były czasy i jak dziś jesteśmy szczęśliwi.

środa, 23 lutego 2011

Jak Domosłowaski śledził Ryszarda Kapuścińskiego

ego„Nie chcem, ale muszem” tak Lech Wałęsa motywował swoją obecność w polityce. Słowa obrazują również postawę Artura Domosławskiego podczas pisania „Kapuściński non-fiction”. Podczas lektury książki cały czas odczuwałam wewnętrzną walkę autora. Ryszard Kapuściński jest dla niego z jednej strony wielkim reportażystą, autorytetem, ale z niewzruszonym chłodem dokumentalisty musiał przedstawić wszystkie zebrane przez siebie fakty o pisarzu. Nie zawsze potwierdzające jego legendę. Czasem zbyt mocno wciela się w rolę detektywa, który chce przyłapać reportera na kłamstwie i świadomym budowaniu pozytywnej legendy o sobie. Już na samym początku gdy opisuje jego dzieciństwo obala obrazy, które Kapuściński budował z pietyzmem przez lata. Nie zgadza się z tym, że Pińsk, w którym reporter spędził pierwsze lata swego życia był miejscem idyllicznym. Według dokumentów, notatek prasowych przed wojną polskie władze skutecznie budowały antagonizmy pomiędzy mieszkańcami. Przeczy temu, że mały Rysio wychowywał się w biedzie, a po wojnie doskwierało mu nieinteligenckie wychowanie. Rodzice byli bowiem nauczycielami, a w latach 30. była to klasa średnia. Neguje historię Kapuścińskiego jakoby jego ojciec miał uciec z transportu do Katynia. Twierdzi bowiem, że nigdy nie zagrażało mu takie niebezpieczeństwo. Podobnych wyśledzonych przez autora „nieścisłości” jest w książce dużo więcej. Szczególnie tych dotyczących nietrzymania się faktów podczas pisania książek. Czasem ich czytanie bywa męczące. Ale prawdopodobnie Domosławski nie umieszczając ich na kartach książki czułby, że nie jest wiarygodny i piszę biografię „na kolanach”.

Zgadzam się ze słowami Andrzeja Stasiuka, który pisał w „Gazecie Wyborczej": „Książka Artura Domnosławskiego kreśli głęboki, wieloznaczny, pociągający obraz pisarza i człowieka. Tylko na tle słabości, na tle kompromisów i upadków widać prawdziwą wielkość". Biografia jest pełna ciekawych analiz, z którymi można się zgadzać lub nie. Bohater umieszczony został w szerokim tle społeczno-politycznym aby można było zrozumieć jego motywacje. Autor pokazuje go jako człowieka pełnego sprzeczności, życiowej pasji, a pod koniec życia pełnego strachu.

O książce wiele dyskutowano jeszcze przed jej wydaniem. Szczególnie dużo mówiono o fragmentach dotyczących romansów Kapuścińskiego. Jest jeden krótki rozdział, który dotyka tej intymnej sfery życia. Ale daleki jest od stylu znanego z tabloidów. Autor spokojnie, bez sensacji opisuje prywatne wątki. Nic więcej i aż tyle.

Szkoda, że w książce tak mało jest o żonie Kapuścińskiego, pani Alicji. A musiała to być kobieta niezwykła skoro przez tyle lat żyła z człowiekiem, który w domu był tylko gościem. Musiało ich łączyć wielkie uczucie i przywiązanie. Ale w końcu jest to biografia poświęcona jej życiowemu partnerowi.



Radomski wątek w biografi reportera. Tutaj podczas wiecu Lecha Wałęsy na stadionie w Radomiu (1981 r.)

Pisarz robił zawsze duże wrażenie na kobietach.

Moje ulubione zdjęcie. Kapuściński był niezłym przystojniakiem.

Jak książe został królem i przemówił do poddanych

Czy nie macie czasem wrażenia, że o wychwalanych przez krytyków filmach, książkach bądź płytach nie wypada źle mówić? Jeśli piszący w gazetach i mówiący w radiach i telewizjach uznali coś za dzieło wybitne tak musi pozostać. A jeśli ktoś ma inne zdanie tzn., że na prawdziwej sztuce poznać się nie potrafi. Ja mam trochę takie wrażenie z filmem „Jak zostać królem”. Od około trzech tygodni, ktokolwiek w mediach wspomina o tym obrazie odbywa się to w postaci pieśni pochwalnej. Idąc do kina można się spodziewać produkcji, która co najmniej rzuci nas na kolana. Niestety tak nie jest.

Film jest naprawdę dobrze zrobiony, śmieszny, z wartką akcją, inteligentnymi żartami, trzymający w napięciu, nieprzekombinowany itd. itp. Wszystko jest dobrze, poprawnie, z gracją i angielską elegancją, ale... nie porywa. Owszem trzymałam do końca kciuki za króla, aby udało mu się pokonać własny lęk i przeczytać pierwszą wojenną przemowę. Śmiałam się w kilku momentach (a szczególnie gdy monarcha w ramach terapii klął jak szewc), wzruszałam i smuciłam. Ale w żadnej chwili nie poczułam, że jest to dzieło wybitne, które chwyta za gardło, serce, włazi do głowy i nie chce z niej wyjść. Wpływ na to mają na pewno wspomniane przeze mnie wcześniej recenzje. Gdy wciąż docierają do mnie informację, że film lub książka są wybitne moje oczekiwania wobec nich szybują wysoko do góry. Idąc do kina spodziewam się zobaczyć sceny porażająco-przerażające.

Jeśli miałabym porównać „Jak zostać królem” z „Czarnym łabędziem”, o którym wcześniej pisałam, to na Oskara na pewno zasługuje produkcja z Natali Portman.

Na koniec dodam, że Colin Firth w roli księcia Alberta a potem króla Jerzego VI jest GENIALNY! Trzeba być fachowcem w swojej dziedzinie, aby z takim przekonaniem zagrać osobę, która się jąka. Gdy ogląda się jak z trudem wypowiada każde słowo czuć niemal fizyczny ból.

Ojej zapomniałabym na śmierć o roli Geoffrey Rush’a. Terapeutę władcy Lionel Logue w jego wykonaniu ma styl, klasę i wiele poczucia humoru.

PS Hmmm... wychwaliłam ten film tak bardzo, że chyba jest jednak wybitny. :)



Tak wyglądał naprawdę król Jerzy VI. Tekst o władcy ukazał się w lutym w "Polityce"



piątek, 18 lutego 2011

Nadal nie lubimy zaglądać do książek

Zawsze bardzo ciekawią mnie wyniki czytelnictwa. W czwartkowym wydaniu „Gazety Wyborczej”, w artykule „Trzy strony to za dużo” Romana Pawłowskiego można przeczytać, że w Polsce w ubiegłym roku minimum jedną książkę przeczytało 44 proc. rodaków. Chociaż w moim przekonaniu wynik to straszny to i tak o osiem punktów procentowych lepszy niż przed trzema laty. Dziwi mnie to bardzo szczególnie, że gdy zaglądam np. do Empiku jest tam zawsze mnóstwo ludzi. W księgarniach bardziej kameralnych w centrum miasta frekwencja jest może trochę mniejsza, ale też można tam zawsze kogoś spotkać. Na półkach każdego niemal dnia pojawią się jakieś premiery. Mniej lub bardziej lotne, ale czytanie nawet mniej ambitnych pozycji to lepsze niż nie czytanie w ogóle. W necie znaleźć można setki jak nie tysiące blogów, których autorzy dzielą się swoimi opiniami o ciekawych wydawnictwach. Skąd więc te statystyki?

Oczywiście znam ludzi, którzy pochłaniają dwie książki tygodniowo, a także takich (jest ich sporo), którzy w ogóle nie kalają się słowem drukowanym. Szczeże pisząc nigdy nie pytałam dlaczego nie zaglądają do książek? Czy brak czasu lub cena woluminów są jedynymi argumentami? Ja chętnie pracowałabym przy książkach. Prowadzenie własnej księgarni bądź zatrudnienie się w bibliotece to dla mnie ciekawa perspektywa. A lokale, w których można napić się kawy i coś poczytać to miejsca, w których mogłabym zamieszkać. Odkąd pracuję i zarabiam (czyli od kilku lat) jedną z największych przyjemności jest dla mnie kupowanie ciekawych wydawnictw. W przeciwności do ciuchów ich rozmiar w 99 proc. zawsze pasuje.

Politycy próbują walczyć z analfabetyzmem Polaków. Ja też prowadzę swoją mini-mini-krucjatę. Najczęściej jak mogę kupuję w wszystkim w prezencie właśnie książki. Nie są to zawsze wielce ambitne dzieła, bo nie o to w tym chodzi. Zdarzają się poradniki, albumy, lekkie powieści. Chcę aby moi bliscy poczuli, że książka to naprawdę fajna i przydatna rzecz, nawet w dobie internetu. Bo chociaż w sieci możemy znaleźć prawie wszystko, to jednak zadrukowane kartki papieru skrywają wiele tajemnic, których odkrywanie to niekończąca się wędrówka.

Czego jeszcze ciekawego dowiedziałam się z tekstu „Trzy strony to za mało”? Że połowa badanych przez Bibliotekę Narodową respondentów w ciągu ostatniego miesiąca nie przeczytało tekstu dłuższego niż trzy strony. Okazuje się, że można być studentem, lekarzem, prawnikiem, menadżerem lub urzędnikiem i nie zaglądać do księżek. Europejskim narodem najchętniej czytającym są Czesi z 80 proc. wskaźnikiem czytelnictwa. Mam nadzieję, że kiedyś doczekam czasów gdy Polacy równie chętnie będą pochłaniać kolejne kartki powieści, podręczników, albumów czy poradników. Nawet w sieci, nawet w formie audiobooka.

PS Niech nikt nie pomyśli, że ja pochłaniam książki na śniadanie. Nie jestem rekordzistką w liczbie „spożytych” wydawnictw, ale od średniej odstaję.


niedziela, 13 lutego 2011

Muzyka klasyczna w klasycznym wydaniu

„Walentynkowe tango” – taka nazwa nie mogła nie skusić. Dlatego z Łukaszem wybraliśmy się w sobotę na koncert Radomskiej Orkiestry Kameralnej. Przyznam szczerze, że spodziewałam się bardziej energetycznej muzyki, ale było bardzo sympatycznie i klasycznie. Muzycy nie zaskoczyli tym razem żadnymi innowacjami.
Szczególnie do gustu przypadł mi koncert „Aconcagua" Astora Piazzolli na bandoneon i orkiestrę. W roli solisty wystąpił genialny Maciej Frąckiewicz. W 2010 r. ukończył on z wyróżnieniem Uniwersytet Muzyczny Fryderyka Chopina w Warszawie w klasie akordeonu. Obecnie kontynuuje edukację w ramach programu Socrates - Erasmus w Escola Superior de M sica de Catalunya w Barcelonie w klasie Inaki Alberdiego. Publiczności jego gra spodobała się tak bardzo, że musiał kilka razy bisować. Muszę przyznać, że z wiekiem mi też dźwięki akordeonu coraz bardziej się podobają. Instrument ten ma w sobie niezwykłą melodyjność i tworzy na koncertach niezwykły klimat. Niestety na sali było dość ciemno i udało mi się zrobić jedną ostrą fotkę.
 Zapomniałam dodać, że ROK dyrygował tym razem Emin Güven Yaslicam, uznany w świecie dyrygent z Turcji, który obecnie mieszka we Włoszech.
Poniżej bajeczny utwór, który jest moim ulubionym w ostatnim tygodniu.

wtorek, 1 lutego 2011

Perfekcyjny "Czarny łabędź" Aronofsky'ego

Dziś jest poniedziałek, „Czarnego łabędzia” widziałam w kinie w sobotę i moje oczarowanie tym filmem nie mija. Darren Aronofsky stworzył obraz niezwykły. Krytycy, którzy rozpływają się na jego temat w swoich recenzjach mają w 100 proc. rację.

Na początek opis produkcji ze strony filmweb.pl (minimalnie skrócony i zredagowany)

Nina (Natalie Portman) jest baleriną w jednym z najlepszych zespołów baletowych w Nowym Jorku. Panuje tam zimne wyrachowanie. Baletnice zrobią wszystko, by zepchnąć w dół dziewczynę, która tylko stanie o stopień wyżej niż one. Zbliża się kres kariery Beth (mroczna Winona Ryder) i rozpoczyna się polowanie na jej miejsce w „Jeziorze Łabędzim". Główną rolą jest postać Odett, królowej łabędzi. Rola ta jest trudna, bo balerina będzie musiała grać zarówno słodkiego „Białego Łabędzia", jak i mrocznego „Czarnego". Oczywiście Nina pretenduje do roli tego pierwszego, ale czy będzie umiała pokazać pazurki i zatracić się w tańcu? Czas płynie, a dziewczyna desperacko próbuje odnaleźć swoją ciemną stronę.

I wokół szukania w sobie złej strony mocy zbudowany jest ten film. Główna bohaterka jest perfekcjonistką. Każdy jej krok na scenie przypomina matematyczne obliczenia. Jest też zarazem wrażliwa, subtelna, dziewczęca. Brakuje jej jednak charyzmy, emocji, spontaniczności, wewnętrznego erotyzmu aby odnaleźć w sobie drugą z postaci. Stara się z tym walczyć. Ale czym mocniej próbuje zmienić swoją psychikę tym bardziej staje się dla siebie samej wrogiem. Jej poukładany świat zaczyna się rozsypywać na kawałki. Przygotowania do roli niszczą ją wewnętrznie. Relacje z matką, toksyczne, ale poprawne ulegają zerwaniu. Świat realny zaczyna się mieszać z urojeniami. W pewnym momencie widz nie wie czy to co ogląda to jawa czy tylko wyobraźnia głównej bohaterki.

Obsesja i kompleksy sprawiają, że nie jest pewna swoich umiejętności. Czuje się zagrożona. Ale gdy prawdziwy wróg nie istnieje personifikuje go w postaci ślicznej Lily (Mila Kunis). Wydaje się jej, że dziewczyna tylko czyha, aby stać się solistką w „Jeziorze łabędzie” i robi wszystko, aby zdyskredytować koleżankę w oczach reżysera. Tak naprawdę dzieje się to tylko w głowie Niny. Lily staje się jej obsesją. Gdy na jednym biegunie pojawia się nienawiść na drugim odnaleźć można seksualne pożądanie do rówieśniczki. Czy zostanie ono zaspokojone warto przekonać się samemu.

Film zaskakuje też pod względem technicznym. Sekwencje kręcone z tzw. „ręki” nadają dynamizmu i realizmu. Często wędrujemy z bohaterka, widząc to co ona. Efekty specjalne dyskretnie, ale bardzo sugestywnie pokazują jak siebie i świat postrzega tancerka. Jej wewnętrzne demony wychodzą na zewnątrz. Dosłownie rozpada się na kawałki i przeobraża w wymarzonego czarnego łabędzie na naszych oczach. Ale fizyczna metamorfoza jest destruktywna dla Niny. Niszczy jej ciało i duszę.

Reżyser skupia się na szczegółach. Nie tylko w wyglądzie dziewczyny, ale także na tych związanych z przygotowaniem spektaklu. Pokazuje jak wygląda to od kulis. Mamy zbliżenia twarzy, dłoni, nóg. Uczestniczymy w całym chaosie przygotowań. Większe fragmenty "Jeziora" nie są zaprezentowane. 

Tak jak dobrą literaturę, tak produkcję Aronofsky’ego można interpretować na różne sposoby. Szukać w niej kolejnych warstw, odniesień, analogi. Część osób widzi w filmie wynaturzone dążenie do doskonałości w sztuce. Dla innych będzie to film o rywalizacji wśród młodych tancerek. Dla mnie jest o walce z kompleksami, pragnieniem spełnienia wygórowanych oczekiwań. O stresie, który bierze górę nad spokojem oraz zdrowym rozsądkiem, skrywanych głęboko emocjach zaczynających wybuchać ze zdwojoną siłą. Nina nie akceptuje siebie. Wciąż czuje, że powinna być kimś innym, chociaż tak naprawdę dobrze jej ze sobą. Wiele osób (m.in. ja) znajdzie w tym filmie analogie do własnego życia.

„Czarny łabędź” to niemal perfekcyjny film o perfekcji w życiu. Jest co oglądać i o czym myślec po wyjściu z sali kinowej.