czwartek, 18 lutego 2010

Avatar - trójwymiarowa pocztówka

„Ochów” i „achów” nad filmem „Avatar” wysłuchałam w ostatnich tygodniach wiele. Żadna z zagdniętych przeze mnie osób nie wypowiedziała się źle o nowym obrazie Jamesa Camerona. Nie wypadało więc tego wiekopomnego dzieła nie obejrzeć skoro wszyscy jednoznacznie mówią ‘idź fajne’.

Z ciężkim sercem wyjęłam w kinie 25 zł aby zapłacić za magiczny bilet wstępu do krainy 3D. Aby pozytywnie nastawić się do czekającej mnie za chwilę projekcji wmawiałam sobie, że kiedyś trzeba zobaczyć jak wygląda film w trójwymiarze. W towarzystwie nie wypada nie mieć zdania skoro wszyscy jednoznacznie mówią ‘fajne’.

 
Ale przechodząc do meritum, bo obiecałam sobie nie rozpisywać się o tym filmie. Co w „Avatarze” tak bardzo ludzi intryguje? Zwykła opowiastka o słodkim chłopaczku, który przez przypadek trafia do krainy Pocahontas. Biega sobie z nią po lesie niczym smerfny Indianin i cieszy z fluoroscencyjnych, latających meduz. Oczywiście zakochuje się w swej niebieskiej koleżance - inaczej być niemoże, część publiczności byłaby jeszcze zawiedziona a tego Cameron by nie zniósł. Idylle przerywa najazd złych ‘Europejczyków’, którzy chcą zabrać ziemię Na'vi. Ale wspomniany wcześniej słodziak czyli Jake Sally jak Conan Barbarzyńca rozprawia się ze złymi ludźmi… bla bla bla itd.

Film za długi, bez fabuły, nastawiony jedynie na efekty specjalne, nieprzemyślany, płytki… ot trójwymiarowa pocztówka. Niby jak się na nią pierwszy raz spojrzy to ładna, ale od zbyt długiego przyglądania bolą oczy.

A miałam iść na „Kołysankę”…

czwartek, 11 lutego 2010

„Tatarak” Andrzeja Wajdy

„Tatarak” Andrzeja Wajdy chciałam obejrzeć od kiedy pojawił się w kinach w maju ubiegłego roku. Cały czas było mi jednak do niego, nie po drodze, coś stawało na przeszkodzie. Dwa razy miałam bilety do kina i dwa razy nie dotarłam na seanse. Dlaczego? Nawet już nie pamiętam.

Następnie przez pół roku próbowałam film zdobyć – udało się dopiero wczoraj. Trochę ze swojej winy obejrzałam go dziś na raty, połowę rano przed wyjściem do pracy, a drugą wieczorem. Sądzę jednak, że nie zaszkodziło to w odbiorze "dzieła". :)

Film bardzo mnie zaskoczył. Niczego konkretnego nie oczekiwałam. Wiedziałam, że Krystyna Janda opowiada w nim o swoich prywatnych doświadczeniach, a dokładnie o śmierci męża. Jej monologi są długie (może zbyt długie). Można się z nich dowiedzieć kiedy dotarła do niej informacja o chorobie partnera, jak umierał. Nie jest łatwo słuchać takich wyznań, pewnie jeszcze trudniej być ich nadawcą. Często wolimy go omijać, wyprzeć ze świadomości. Pomyśleć nas to nie dotyczy… Cały czas zastanawiam się czemu służyły te "wtrącenia"? Miały nadać obrazowi głębi? Czy może były formą terapii dla Krystyny Jandy? Mi przywołały pewne wspomnienia i uświadomiły, że tych znanych" też dotykają problemy.



Odgrywana przez aktorkę postać zamożnej doktorowej Marty też jest chora na raka. Tę smutną tajemnice zna jednak tylko jej mąż. Kobieta może dzięki temu żyć normalnie, cieszyć się każdym dniem. Jako, że nie czytałam opowiadania Jarosława Iwaszkiewicz (wstyd mi z tego powodu, ale postaram się nadrobić zaległości) wydawało mi się, że z poznanym przypadkowo młodym chłopakiem będzie mieć płomienny romans. Takie ostatnie intensywne uczucie przed śmiercią. Sądzę jednak, że włączył się u niej instynkt macierzyński i obdarzała go raczej matczynym uczuciem (w czasie wojny straciła dwójkę dzieci). Emocje tak zawróciły jej w głowie, że raz traktowała go jak swoją sympatie, a raz jak syna.
 
Film płynął powoli, leniwie. Bardzo mi się to podobało. Zmysłów nie zagłusza zbyt wartka akcja, był czas na myślenie, przyjrzenie się obrazowi. Można wówczas zauważyć wiele szczegółów, które zwykle gdzieś umykają. Zobaczyć zieleń tataraku, piękno Wisły czy zastanowić się nad charakterami bohaterów, motywacjami pchającymi ich do określonych zachowań. Do „Tataraku” będę pewnie wracać czasem wracać, aby odpocząć. Szczególnie taką zimową porą, gdy wokół nie jest zbyt pięknie.

Krystyna Janda zagrała jak zawsze świetna (zachwycająco też wygląda). Może kiedyś uda mi się ją zobaczyć w teatrze. Zastanawia mnie tylko dlaczego Andrzej Wajda do roli Bogusia zaangażował Pawła Szajdę. Chłopak owszem przystojny :) ale coś w jego grze nie gra. Jest w swoim wycofaniu nienaturalny. Przez cały film miałam też wrażenie, że jego wypowiedzi były dogrywane w studiu (może miałam taką felerną kopię).
 
Chociaż film trwa około 1,5 godz. przypomina taki mały obrazek niby opowiadanie. Bardzo dobrze, że wątki poboczne są baaardzo okrojone.

POLECAM



poniedziałek, 8 lutego 2010

Osobisty Jezus z Legnicy

„Osobistego Jezusa” w wykonaniu aktorów Teatru Modrzejewskiej z Legnicy obejrzałam zaledwie kilka dni temu dlatego nadal mocno siedzi w mojej głowie. W czasie spektaklu nie ma podziału widz – aktorzy. Scenę zbudowaną ze zwykłych desek z czterech stron otacza publiczność. Trochę przypomina to ring bokserski i być może taki efekt był zamierzony bo Rysiek (w tej roli świetny Przemysław Bluszcz) jest pięściarzem, a właściwie był. 30-latek ostatnie trzy lata spędził w więzieniu, za pobicie ze skutkiem śmiertelnym. Po wyjściu wraca do rodzinnej wsi i chce zacząć życie od nowa. Niestety świat, który zostawił rozsypał się już na kawałki. Była dziewczyna (nadal ją kocha) wzięła ślub z jego bratem, a do tego młoda para postanawia sprzedać ojcowiznę i wyjechać na stałe do Warszawy. Rysiek nie może się z tym pogodzić. Próbuje walczyć o byłą narzeczoną, stara się o legalną pracę. Nikt jednak go nie słyszy, nikt go nie potrzebuje. Staje się jedynie przeszkodą, bo nie potrafi dostosować się do nowej rzeczywistości. Ma nadzieję, że przyjdzie do niego Bóg, ale przecież jego widzą tylko wybrani.


Aktorzy w trakcie całego przedstawienia są na wyciągnięcie ręki. Miałam uczucie, że jestem razem z nimi w pokoju i za chwilę zasiąde do obiadu. W czasie bardziej dynamicznych scen brakowało zaledwie centymetrów, aby komuś z widowni oberwało się krzesłem albo pięścią. Ale właśni taki teatr, bardzo kameralny, bezpośredni potrafi przenieść mnie w inną rzeczywistość. Nie zaznałam tego nigdy siedząc w 13 rzędzie na dużej scenie. Tam nie istnieje obawa, że dostanę ciastkiem od zwariowanej teściowej (kto wybierze się na spektakl zrozumie o co chodzi) ;)

Ryśka nie da się nie lubić, nie współczuć mu. W swej prostocie wydaje się niezwykle szczery. Cały czas miałam nadzieję, że Agata wybierze dawnego narzeczonego i zmieni dla niego życie. Przestaną się dla niej liczyć jedynie pieniądze a zacznie z nim piękne, ale obfitujące w ciężką pracę życie. Jak się ostatecznie stało trzeba przekonać się samemu.

Nie lubię przekleństw a przez 1,5 godziny siały się często i gęsto. Ale cóż taka konwencja, prosta, dosadna i pełna intensywnych emocji. Nie zagłuszają jej zbędne ozdobniki. Taki teatr trafia w sam środek serca i nie pozostawia obojętnym.

Na widowni była spora grupka księży. Zastanawiam się czy przyszli na przedstawienie znając jego treść z zapowiedzi, czy tylko dlatego, że w tytule jest słowo Jezus. To taka moja mała uszczypliwość na koniec :)

„Osobistego Jezusa" polecam, bo jak każde dobre przedstawienie przenosi w czasie.