niedziela, 10 stycznia 2010

"Prowadź swój pług przez kości umarłych"

Porzucanie książki po przeczytaniu kilkunastu bądź kilkudziesięciu stron to praktyka, do której nie powinnam się przyznawać przed nikim. Wiele osób sądzi, że im trudniej przebrnąć przez kolejne rozdziały tym wznioślejsze treści dane wydawnictwo zawiera i zrozumieć je mogą tylko czytelnicy o lotnych i otwartych umysłach. Z poglądem tym nie zgadzam się zupełnie i wolę czytać powieści napisane prostym i zrozumiałym językiem. Nie skupiam się wówczas na ozdobnikach, skomplikowanych konstrukcjach zdań, które czasem są jak zamknięta brama do świata przedstawionego. Lubię gdy wszystko płynie…

Niczym rzeka jest nowe wydawnictwo Olgi Tokarczuk „Prowadź swój pług przez kości umarłych”. Gdy porównam tę książkę do „Les Fafrocles” są to dla mnie dwa bieguny literatury. Pisarka zaczyna swoją opowieść od tajemniczej śmierci Wielkiej Stopy. Jest to człowiek izolujący się od społeczności, żyjący blisko natury, ale jakby obok niej. Na kolejnych stronach pojawią się niewyjaśnione morderstwa. Kto i dlaczego zabił nie będę zdradzać.

Na miejscu zbrodni pierwsza jest zwykle Janina Duszejko, starsza kobieta, zafascynowana astrologią i uznana przez lokalne środowisko za nieszkodliwą wariatkę. Mieszka na swoim odludziu w Kotlinie Kłodzkiej i wydaje się być całkiem szczęśliwa.

Zamiast opisywać treść książki lepiej napiszę, co mnie osobiście w niej urzekło, ale do tego krótki wstęp. Kończąc liceum i mając na karku 19 lat, podobnie jak wszyscy moi rówieśnicy marzyłam o wielkim świecie. Miejscem upragnionym była stolica. Moje życie potoczyło się troszkę inaczej i zostałam w swoim rodzinnym Radomiu. Trudno było się z tym wówczas pogodzić, gdy znajomi podbijali „kraj”. Z roku na rok zaczęłam jednak doceniać uroku życia w mniejszym mieście, można powiedzieć, że nawet się polubiliśmy. Dziś nawet myślę, że przeprowadzka na wieś nie byłaby złym rozwiązaniem.


Janina Duszejko żyje z dala od miejskich aglomeracji (ale nie z dala od cywilizacji, posiada komputer, chyba też internet) i jest szczęśliwa. Wiem, że postać jest fikcyjna, ale zazdroszczę jej spokoju, który możliwy jest chyba tylko wtedy, gdy mieszka się z dala od miasta. Nie musi się ścigać z całym światem, żyje dniem codziennym. Nie musi nikomu udowadniać jak dobra jest w tym co robi, nie musi znosić innych osób. Ale jej „samotność” jest tylko pozorna. Są wokół niej ludzie, niby tylko znajomi, ale okazują się prawdziwymi przyjaciółmi, na których może liczyć. Co więcej potrzeba do szczęścia?
Książka Olgi Tokarczuk to pochwała spokojnego życia w przyjaźni z naturą. Zgoda na to, co przynosi los. A wątek kryminalny, który dominuje w powieści udowadnia tylko, że mieszkanie na odludziu może nam dostarczyć sporo ekstremalnych emocji.

sobota, 9 stycznia 2010

„Les Farfocles” – pusto i płasko

Przyznam się bez bicia, że książkę Marcina Szczygielskiego kupiłam ze względu na jej okładkę. Rysunki stylizowane na te z magazynów mody z lat 60. XX w. mają w sobie pewien niepowtarzalny urok. Gdy zaś zajrzałam do środka i zobaczyłam, że jest ich więcej wiedziałam, że to dosyć spore objętościowo wydawnictwo musi być moje.

Niestety zawartość nie była już tak atrakcyjna. Oczekiwałam ciekawej historyjki o dziewczynie pracującej w magazynie dla kobiet, której życie wypełnione jest perypetiami rodem z serialu „Seks w wielkim mieście”. Niestety przez około 200 pierwszych stron czytamy o tym jak Zosia (tak ma na imię główna bohaterka) poszukuję idealnego gadżetu, jaki dołączony będzie do pisma, w którym pracuje - nuda, nuda, nuda… Chwilami znajduje też czas na szpiegowanie przystojnego sąsiada, niestety wychodzi na jaw, że hoduje w mieszkaniu marihuanę i z książki, gdzieś tak w połowie musi zniknąć. Na jego miejscu pojawia się były chłopak, który nagle ni z tego ni z owego staje się aktualny.


Podobnie jak w innych powieściach tego typu nie może zabraknąć przyjaciółki (Agnieszka jest niby głupsza, ale okazuje się, że lepiej sobie radzi w życiu), upierdliwej matki i dobrodusznej, zwichrowanej babci. Jak toczą się perypetię Zosi nie będę zdradzać, bo może ktoś jednak sięgnie po "Fafrocle". Bez wyrzutów sumienia mogę jednak napisać, że bohaterowie są jednowymiarowi, nie poznamy ich charakterów, nie zaprzyjaźnimy się z nimi. Trudno polubić kogoś, kogo nie dano nam poznać.

Historia miota się od jednego wątku do drugiego. Wiele z nich wciśnięta została chyba tylko po to, aby zwiększyć objętość książki (cała liczy 519 stron). Dialogi są na wielu stronach rozwleczone do granic możliwości. Wiele z nich można pominąć, bo i tak nic nowego nie wnoszą. Powieść stałaby się ciekawsze gdyby skondensować ją do 200 stron, skupić się na Zosi, pokazać jej charakter, wnętrze, kobiecość i uroki życia wielkim świecie. A już naprawdę irytujące jest rozpoczynanie każdego rozdziału od pobudki głównej bohaterki i opisów porannych czynności.

Ubolewam też nad tym, że chociaż bohaterki pracują w magazynie zajmującym się modą, to nic, a nic na ten temat w książce nie ma. Nie licząc wymienianych kilkakrotnie marek znanych projektantów

Tak naprawdę jedynie jakieś sto ostatnich stron sprawia, że nie wpisuje „Les Fafrocles” na listę ksiąg zakazanych. Autor zmienia jakby styl pisania, staje się bardziej konkretny, łączy wszystko w całość. Może zakończenie jest banalne i przewidywalne, ale tego oczekujemy po tego typu wydawnictwach. Chcemy przeczytać, że żyli długo i szczęśliwie, a utrata pracy (nawet tej wymarzonej) to punkt wyjścia do zupełnie nowej egzystencji.

PS Okłada nijak się ma do treści, w żaden sposób z nią nie koresponduje. Swoimi barwami miała chyba tylko zwabić takie sroki jak ja ;)